Mark Millar to człowiek, który potrafi pisać naprawdę dobre komiksy. Serio. Pierwszy „Kick-Ass” do tej pory mnie bawi. „The Authority”? Klasyk. Tak samo „Wanted”, zwłaszcza w połączeniu ze świetnym, niedocenianym filmem. „Wojna domowa”? Nie tak dobra, jak być powinna, ale i tak szanuję. Ale Millarowi, który tworzy cały czas i bardzo dużo, zdarzają się też rzeczy dziwne. Przestrzelone. Niefajne. Takie, jak „Chononauci”.
No bo wyobraźcie sobie komiks, o dwóch genialnych, przystojny, mega luzackich doktorach. Bo wiadomo, że ludzie na poziomie Nobla to przepiękne samce alfa, mogące mieć każdą kobietę na zawołanie. Więc zdarza się im odkryć podróże w czasie i za pomocą specjalnych kombinezonów, zaczynają sobie po tym czasie skakać. Ale tak, jakby paradoks czasowy nie istniał, a o żadnym kontinuum nikt nigdy nie słyszał. Ba, nawet o następstwie przyczynow-skutkowym! A do tego nagle odkrywają, że nie przeszkadza im mordowanie ludzi, więc w cała awanturę angażują najróżniejsze armie z czasoprzestrzeni.
Są w tym komiksie samuraje na czołgach i rzymscy legioniści z karabinami. Są dinozaury i współczesne lotnictwo wojskowe. Jest nawet Lucky Luciano. Słowem: jest trochę szaleństwa. Ale nie ma nawet odrobiny prawdziwej dramaturgi. Wiecie, czegokolwiek, co by się kazało tą opowieścią przejąć. Wszystko się tu dzieje na totalnym luzie. Gra nie toczy się o żadną stawkę. Bohaterowie są papierowi. Ot, dwóch pięknych chłopców, bawi się w świecie, w którym nie ma konsekwencji. Nuda.
Szkoda podwójna, bo z jednej strony tli się w tym spory potencjał, z drugiej zaś marnują się doskonałe rysunki Seana Gordona Murphy’ego. Jego kreska jest fenomenalna, zwłaszcza gdy pozwala sobie na szersze kadry. I gdy rysuje samochody. Ale nawet najpiękniejszy muscle car nie sprawi, że „Chononauci” będą interesujący.
Świetne jest za to „Giant Days”. I mówiąc „świetne” mam na myśli, naprawdę, kurna dobre, ocierające się o doskonałe, takie, że czeka się na następny zeszyt, już w połowie zeszytu aktualnego. To historia trzech dziewczyn, które lądują razem w jednym pokoju w akademiku. Każda z nich to wcielenie jakiegoś stereotypu (piękna goth-girl, wybuchowa feministka i niewinna kujonka), ale praktycznie od pierwszego kadru, poza te stereotypy wychodzą. I okazują się normalne i popieprzone jednocześnie. Jest naprawdę zabawnie, bezpruderyjnie, ludzko. Dziewczyny mają swoje osobowości i nie marzą tylko o chłopakach. Ba, w zasadzie w ogóle o nich nie marzą, a fakt, iż przechodzą test Bechdel, komentują nawet wprost w komiksie. Aż dziw, że tak dziewczyński komiks napisał facet, John Allison. Obok ukazującego się właśnie w Polsce runu „Ms Marvel” to chyba obecnie najsympatyczniejsze komiksowe dziewczyny.
Kocham też sposób, w jaki to zostało narysowane. Lissa Treiman z cała pewnością inspirowała się Scottem Pilgrimem, ale widzę tu też wpływy nowego i starego Cartoon Network („Atomówki”, „Ben 10”), a nawet Disneya z okolic „Lilo & Stitch”. Kiedyś mocno kibicowałem polskiej rysowniczce Slo. Kiedy w końcu wypuściła album, to się nim rozczarowałem (i chyba potraktowałem ją wtedy zbyt surowo w recenzji). „Giant Days” wygląda, jak Slo na sterydach, do tego zachwyca scenariuszem. Brać, uwielbiać, bo to samo dobro.
Było już o Non Stop Comics źle („Chrononauci”), było już dobrze („Giant Days”, „Paper Girls”), to teraz będzie neutralnie i bez przekonania. „Wbrew naturze” to opowieść o uczłowieczonej śwince Leslie, która śni mokre sny o białym wilku. Niestety żyje w dystopicznym świecie, w którym związki międzyrasowe są zakazane, a system każdą 25-latkę wciąga do przymusowego programu randkowego, dbającego o czystość rasy (serio!). Zabawa zaczyna się w momencie, gdy wychodzi na jaw się, że sny Leslie mają jakieś mistyczne znaczenie, a w jej randkowanie miesza się Tajemnicza Sekta™.
Więc tak… Ten komiks jest mniej więcej tak dobry, jak się może wydawać z powyższego streszczenia. Są w nim rzeczy warte uwagi. Bohaterowie są całkiem spoko. Leslie, mimo iż raczej uprzedmiotowiona (we własnych erotycznych snach, rozbiera głównie siebie; na jawie namiętnie rozbiera ją autorka – Mirka Andolfo – który uwielbia ujęcia z góry „ na dekolt” i z dołu „na pupę”), ma jakąś tam osobowość i nieźle radzi sobie w roli „trzpiotki, co szuka faceta”. Interesująco wygląda też jej współlokatorka, mysz-nerd, choć jej rola zdaje się być epizodyczna. Narysowane to jest cudownie, ale jak na opowieść erotyczną, zdecydowanie zbyt grzecznie. No i cudnie położono kolory.
Z drugiej jednak strony, wszystko to od pierwszej strony grzęźnie w tak głębokich stereotypach, że aż brakuje powietrza. Każdą postać już gdzieś widzieliście. Każdy dialog już słyszeliście. Każdy zwrot akcji przewidzicie. A na koniec pomyślicie, że ten pomysł z sektą zapowiada się naprawdę, kurka, idiotycznie.
Podsumowując. Trudno mi sobie wyobrazić, by „Wbrew naturze” miało pójść w jakimś interesującym kierunku, ale nie męczyłem się też w trakcie lektury. Więc trochę polecam, trochę odradzam. A jeżeli macie ograniczony budżet, to odpuśćcie. W ostatnich miesiącach wyszło w Polsce kilka dużo, dużo ciekawszych tytułów (z głównonurtowej erotyki to chociażby „Esmera” od Timofa, bo wbrew naturze nie wychodzi poza takie widoczki, jak poniżej).