Jeżeli lubicie superobohaterów (bo młodość, ideały, peleryny), ale z drugiej strony macie już dość superbohaterów (bo starość, strach otworzyć lodówkę i Nowe 52) to Egmont zrobił wam dwa piękne prezenty. Pierwszy z nich nazywa się „Catwoman” i jest dla tych, co lubią sado-maso, noir i burleskę, oraz tęsknią za zmarłym niedawno Darwynem Cooke’em. Drugi to „Gotham Central” i ubawi przede wszystkim fanów „The Wire” czy „Prawa i porządku”. Oba rozgrywają się w Gotham City. W obu gdzieś tam funkcjonują Batman, Robin i cała plejada ich przeciwników. Ale w obu to nie Batman jest najważniejszy – i bardzo dobrze, bo to buc ze zbyt wielkim ego.
Mnie oczywiście bardziej podoba się „Gotham Central”, bo uwielbiam seriale police procedural (czyli te skupiające się raczej na metodach działania policji, a nie pościgach i strzelaninach). To jest oczywiście procedural w uniwersum DC, więc poza papierkową robotą i zbieraniem dowodów zdarzają się tu ludzie strzelający mrozem, albo piromani w antygrawitacyjnych strojach ciem. Poza tym jednak jest to najprawdziwszy, świetnie napisany realistyczny kryminał, którego bohaterami są zmęczeni i cyniczni policjanci z wydział do spraw poważnych przestępstw (trudno powiedzieć, czym ten wydział się zajmuje; z jednej strony chyba superłotrami, ale do superłotrów wzywają zazwyczaj Batmana; z drugiej strony raczej nie zabójstwami, bo gdy do jednego dochodzi, to wkurzają się, że są wzywani; ale z trzeciej strony, cała nowelka „Motyw” to jest klasyczne śledztwo w sprawie porwania i morderstwa, więc jestem w kropce).
Rzecz piszą Ed Brubaker i Greg Rucka i jeżeli kojarzycie choć kilka komiksowych nazwisk, wiecie już, że jest dobrze. Brubaker lubi mroczniejsze i nieco dziwniejsze klimaty. Widać to zresztą będzie w „Catwoman”, przy której także pracował. Za to Rucka… Rucka to mój ulubieniec, złoty chłopiec amerykańskiego komiksu, koleś od „Whiteout” i „Za królową i ojczyznę” (<3). Rozmiłowany w błyskotliwych, realistycznych dialogach i silnych postaciach kobiecych geniusz, którego stylu nie da się pomylić z nikim innym. I tak właśnie jest w „Gotham Central” – jeżeli poczujecie jakiś zgrzyt w pierwszych zeszytach, zrzućcie to na Brubakera. Dalej, gdy Rucka pisze sam, jest już tylko lepiej, a „Motyw” to moim zdaniem idealny przykład na to, jak napisać fajną opowieść o superbohaterach (albo: w kostiumie superbohaterskim) dla dojrzałego czytelnika. Nie ma tutaj naparzania się po mordach, bomb rozbrajanych w ostatnich chwilach, ani innych karkołomnych idiotyzmów. Jest martwa nastolatka i unurzane w błocie śledztwo, którego rozwiązanie nie daje satysfakcji.
No i Renee Montoya. Chyba najfajniejsza i najciekawsza postać DC Comics. Zwykła glina, która świetnie radzi sobie nie tylko z facetami w rajtuzach, ale i z szowinistycznymi kumplami z pracy. Szkoda tylko, że tom wydany przez Egmont jest okaleczony, a przed nowelką „Pół życia” brakuje wytłumaczenia, dlaczego złoczyńca zachowuje się wobec Renee tak, a nie inaczej. Gdy pierwszy raz czytałem „Gotham Central” byłem tym wstępem urzeczony, ale szczerze mówiąc nie pamiętam już, czy to była część GC i Egmont pokpił sprawę, czy może rozgrywało się to w jakiejś innej serii rozgrywającej się w Gotham (najpewniej to drugie).
„Catwoman” Darwyna Cooke’a i Eda Brubakera jest zupełnie inne. Owszem, jest tu sporo mroku, ale to ciemność innego rodzaju – wymuszona i teatralna. Nic zresztą dziwnego, bo Cooke nie raz i nie dwa pokazywał, że najbardziej lubi przeestetyzowany noir. Swoją Catwoman odziera wprawdzie z laserów z dupy i super zabawek, ale nie czyni z niej zwykłej śmiertelniczki. To wciąż igrająca ze śmiercią kocica, która ubiera się jak seksualna domina, marzy o diamentach i lubi grać facetom na ego. Choć jej przygody są oczywiście bardziej realistyczne niż typowy dzień w Metropolis, to daleko im do szarej codzienności „Gotham Central”. Zamiast tego Cooke i Brubaker proponują klimat szalonych lat 50. i opowieści szpiegowsko-łotrzykowskich w stylu „Rewolweru i melonika” czy starych odcinków „Mission: Impossible” (jeszcze jako serialu telewizyjnego, a nie hollywoodzkich superprodukcji). A w pierwszych rozdziałach to dzieje się nawet wielki przekręt jak w „Ocean’s Eleven” – i jest to sprawnie poprowadzone i intrygująco rozwiązane.
Nie mówię oczywiście, że taki kierunek serii jest pomyłką. Cenię Cooke’a za własną ścieżkę i rozpoznawalny styl. Po prostu mi się takie klimaty mniej podobają. Podoba mi się za to, że Cooke i Brubaker nie zapomnieli o korzeniach Catwoman. To wciąż wojowniczka o pokrzywdzonych, przejmująca się ćpunami i prostytutkami, a problemy bogatych dzielnic i Prawdziwych (czyt. Dzianych) Przestępców pozostawiająca Batmanowi. Trzeba też przyznać, że jest to wszystko pięknie narysowane (najlepsze, co mogę napisać o „Gotham Central” to, że JEST narysowane). Cooke ma bardzo charakterystyczną kreskę, przywodzącą na myśl mieszankę pin-up girls, cartoonu i klasycznego noir. Efekt na pierwszy rzut oka może się wydawać dziwny i dziecinny, ale warto dać temu szansę – szybko podchwycicie. A jak już podchwycicie to zapraszam do „Nowej Granicy” – wydanego niedawno w serii DC Deluxe kilkusetstronicowego kolosa o korzeniach bohaterów DC. Głupie to jest straszne, dużo laserów z dupy i Wielka Zła Wyspa (sic!), ale narysowane tak, że dech zapiera (patrz niżej)