Tomasz czyta: „Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę” Lawrence Wright

11 września 2001 roku wróciłem ze szkoły wcześniej. W domu z jakiegoś powodu był już mój ojciec (urlop? zwolnienie lekarskie?). Kiedy wszedłem do mieszkania przywitał mnie informacją, że w World Trade Center uderzył samolot. Wyobraziłem sobie awionetkę rozbijającą się o drapacz chmur i jak idiota zapytałem, czy ktoś zginął.

Dopiero kilka minut później odpaliłem telewizor. Akurat w momencie, w którym samolot wlatywał w drugą wieżę. Resztę dnia spędziliśmy z ojcem przyssani do TVN24, oglądając na żywo akcję ratunkową, ludzi skaczących z najwyższych pięter, atak na Pentagon, katastrofę nad Pensylwanią, i oczywiście zawalenie się obu wież.

Czemu o tym piszę? Bo dla 17-letniego Tomka zniszczenie WTC było początkiem Historii. Nagle do jego życia wskoczyła wielka polityka, George W. Bush Jr. (i, siłą rozpędu, naciągane wybory, które wygrał), Osama Ben Laden, Al-Kaida, radykalny islam i amerykański neokonserwatyzm. 11 września było początkiem wielkiej opowieści o starciu Stanów Zjednoczonych z międzynarodowym terroryzmem. Z 11 września wynikły wojna w Afganistanie (której byłem w miarę przychylny), wojna w Iraku (której byłem gorącym przeciwnikiem), sprawa sfałszowania dowodów na współpracę Husajna z Al-Kaidą czy polowanie na Bin Ladena. Ale też i polskie rewolucje. To dzięki wynikającej z 11 września wojnie w Iraku i jej entuzjastycznemu poparciu, nastoletni Tomek zorientował się, że SLD to nie jest żadna lewica i na zawsze zraził się do Leszka Millera. 11 września z pewnością był dla mnie jakimś momentem przebudzenia. Oto, na moich oczach zaczynały się dziać rzeczy ważne.

Tylko, że perspektywa 17-letniego Tomka Pstrągowskiego (i, mam wrażenie, przygniatającej większości społeczeństwa Zachodu), była błędna. 11 września nie był początkiem żadnej historii. Zamach nie powinien był zaskakiwać. Nie wziął się znikąd. Osama Ben Laden nie wyskoczył spod ziemi, a FBI nie usłyszało o nim dopiero, gdy przyznał się do ataku. I książka „Wyniosłe wieże” doskonale to ilustruje.

Dla Lawrence’a Wrighta 11 września nie jest początkiem, ale końcem. Literalnie: bo książka kończy się tuż po zamachu; i symbolicznie – bo zdaniem Wrighta Osama Ben Laden i Al-Kaida osiągnęli 11 września to, co zamierzyli – napuścili na siebie świat Zachodu i świat islamu. Sprowokowali wojnę cywilizacji.

To co najbardziej spodobało mi się w „Wyniosłych wieżach”, to fakt, iż Wrighta w ogóle nie interesuje demonizowanie Ben Ladena i jego zwolenników. To by było pójściem na łatwiznę.

Zamiast tego Amerykanin drobiazgowo tłumaczy, skąd w ogóle wzięła się ideologia radykalnego islamu. Przywołuje egipskiego myśliciela Sajida Kutba, którego dzieła miały przemożny wpływ na ludzi organizujących zamachy na WTC. Być może najważniejszego współczesnego myśliciela, o którym nigdy nie myśleliście, a którego prace mają wpływ także na wasze życia. Autor „Wyniosłych wież” przygląda się też meandrom prowadzonych wśród fanatyków dysput religijnych, które doprowadziły do wymyślenia quasi-religijnego usprawiedliwienia dla mordowania niewinnych, a nawet innych muzułmanów („kafir”). Pokazuje również krok po kroku, jak nienawiść do ZSRR atakującego braci muzułmanów w Afganistanie ewoluowała w nienawiść do Ameryki, która owego Afganistanu broniła. Tłumaczy, kim byli i skąd wzięli się udzielający schronienia Ben Ladenowi Talibowie. Nie zapomina, że obok Al-Kaidy ważne są też Al-Dżihad (czy Egipski Islamski Dżihad) i kilka innych organizacji. Co więcej, czasami przyznaje Ben Ladenowi rację – kilkukrotnie przywołując jego teorię (z którą również się zgadzam), że Ameryka to kolos na glinianych nogach, bo liberalne, demokratyczne społeczeństwo w równej mierze co przez oficjalne ośrodki władzy rządzone jest przez przekazy prasowe i wystarczy kilka spektakularnych zamachów, w których zginą amerykańscy chłopcy, by poparcie społeczne dla interwencji wyparowało (vide: Somalia, Irak, Wietnam).

Czasami Wrightowi wychodzi lepiej: bardzo przekonująco pisze o Kutbie i prawie nie czuć, że duża część książki w ogóle nie jest o Al-Kaidzie. Czasami gorzej: po lekturze mam wrażenie, że wciąż nie do końca pojmuję, dlaczego Ben Laden postanowił zwrócić się przeciwko Ameryce. Nie sposób jednak odmówić autorowi szacunku do materiału, którym się zainteresował.

Wright robi to, co dziennikarze powinni byli robić – stara się zrozumieć. Pisze o swoich bohaterach – fanatykach i mordercach – jak o ludziach. Nie przemilczając ich występków, przypomina, że byli to mężczyźni bardzo rodzinni i – często – bardzo skrzywdzeni. Że radykalizm wielu z nich napędzały tortury, którym byli poddawani w egipskich więzieniach. Że bliskowschodnie reżimy, wspierane przez Amerykanów, wielu z nich stawiały pod ścianą, nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki. Te „ludzkie” kawałki „Wyniosłych wież” czytało mi się najlepiej.

Oczywiście, druga strona barykady też ma swoją ludzką twarz – w postaci John O’Neilla, niezmordowanego agenta FBI, jednego z niewielu, którzy przed 11 września traktowali Ben Ladena poważnie. Gdyby taka postać znalazła się w hollywoodzkim filmie, najprawdopodobniej nikt by w nią nie uwierzył, dobrze więc, że podsuwa ją życie. O’Neill to niemal stereotypowy Amerykanin o irlandzkich korzeniach. Człowiek nerwowy i z pasją, bogobojny katolik, nie stroniący od kobiet i alkoholu. Przestrzegający w życiu bardzo ścisłego kodeksu lojalności, ale i pełen sprzeczności. Prowadzący kilka równoległych żyć, okłamujący kobiety, z którym się związał. Z FBI odszedł krótko przed wrześniem 2001 roku – sfrustrowany i niedoceniany, nie osiągnąwszy tego co sobie zamierzył, nie schwytawszy Ben Ladena i nie powstrzymawszy Al-Kaidy. Został szefem ochrony w WTC. Zginął, gdy budynki się zawaliły.

Szkoda więc, że książka, która ma tak mięsistych, wielowymiarowych bohaterów, napisana jest tak neutralnym językiem. Mam wrażenie, że Wright niemal przez cały czas się powstrzymuje. Pisze zwięźle, bezosobowo, jakby pisał nie książkę reporterską, a bardzo rozbudowany artykuł informacyjny czy pracę historyczną. I choć na ostatnich stronach widnieje imponująca lista osób, z którymi Wright rozmawiał, to tego researchu i pasji nie czuć w „Wyniosłych wieżach”. Rozmowy relacjonowane są sucho i zwięźle. Wydarzenia przedstawiane z bezwzględnym obiektywizmem. Jednym może się to wydać zaletą, mnie jednak mocno uwierało, że obok takich ludzi, jak az-Zawahiri, Ben Laden i John O’Neill nie stoi Lawrence Wright, wybitny dziennikarz, którego bardzo chętnie bym poznał. A przynajmniej zaraził się jego pasją.

Innym problemem, jaki mam z „Wyniosłymi wieżami” jest wybielanie Ameryki. Na kilku poziomach. Najbardziej wprost: sporo w tej książce mowy o zbrodniach bliskowschodnich reżimów; o dyktaturach i ich polityce; o tym, jak wpływało to na radykalizowanie się ich przeciwników, dochodzących do wniosku, że z krwawym reżimem można walczyć tylko krwawymi metodami. Wspierająca je Ameryka wychyla się zza nich jednak zaskakująco rzadko. Czytamy, że reżim Saudów miał pełne poparcie Wujka Sama, ale Wright nie rozwija tematu. Tak samo, jak nie podejmuje tematu roli, jaki Ameryka odegrała w obaleniu legalnie wybranego Irańskiego rządu i osadzeniu na tronie niepopularnego szacha. Ani układów, w jakie wchodziła z Saddamem Husajnem, napuszczanym na Iran ajatollahów.

Ale jest i subtelniejsza strona tego wybielania: otóż niemal wszyscy agenci CIA i FBI przedstawiani są jako godni pochwał patrioci, walczący o swój kraj. Jeżeli Wrightowi zdarza się ich krytykować, to za opieszałość i wewnętrzne konflikty. Zapominając, że imperialna potęga Ameryki – utrwalana przez tajne operacje CIA – buduje jej negatywny wizerunek.

I choć na początku pochwaliłem podejście Wrighta, ukazującego WTC nie jako początek, ale jako koniec pewnego procesu, to na końcu go za to samo skrytykuję. Bo setki tysięcy irackich ofiar, tajne więzienia, Guantanamo, bombardowania dronami, zniszczony Afganistan, zrujnowany Irak, wojna rozlewająca się na sąsiednie państwa, napięcie narastające na Bliskim Wschodzie, Państwo Islamskie, rozpad Syrii, kolejne zamachy Al-Kaidy i kolejne mutacje tej organizacji… wszystko to wynikało przecież z WTC. Tymczasem w „Wyniosłych wieżach” znalazło miejsce jedynie w posłowiu. Rozumiem, nie sposób napisać książkę o wszystkim i Wright musiał w pewnym momencie po prostu skończyć. Ale i tak mnie to bolało.

Koniec końców jednak „Wyniosłe wieże” to doskonała książka tłumacząca, jak w zasadzie doszło do 11 września. Trochę uproszczona, sprzyjająca nieco jednej stronie, ale daleka od oczywistego proamerykanizmu, wypominająca USA jej grzechy i niekompetencję, szanująca przeciwnika i (co jest jej największą siłą) szczegółowo tłumacząca motywacje ludzi, których zazwyczaj zamykamy w wygodym, dehumanizującym schemacie „islamskich fanatyków”.

Tomek Pstrągowski

Disclaimer: plik recenzencki dostałem od Wydawnictwo Czarne, bo poprosiłem. Znam w tym wydawnictwie kilka osób, a najlepiej Tomasza Zająca, który redagował polskie tłumaczenie „Wyniosłych wież”.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.