Tomasz czyta – „Elegia dla bidoków” J.D. Vance

W mojej bańce facebookowej „Elegia dla bidoków” była wyczekiwana. Jak zapowiadał sam wydawca, miała być odpowiedzią na pytanie, dlaczego Donald Trump wygrał wybory. Well, nie jest. Nie jest nawet dobrą książką.

W swojej autobiografii J.D. Vance opowiada o losie swoich najbliższych mniej więcej od początku XX wieku, do mniej więcej roku 2013, gdy samemu J.D. udało się ukończyć prawo na uniwersytecie Yale. To spore osiągnięcie, bo rodzina Vance’ów wywodzi się z niższych warstw społecznych zamieszkujących Pas Rdzy i w ciągu ostatnich trzech pokoleń jej członkowie byli świadkami zaistniałego tam boomu przemysłowego, a następnie jego spektakularnego końca. Dziś stereotypowi mieszkańcy Pasa Rdzy to na wpół bezrobotna biała biedota, borykająca się z całą masą problemów społecznych – od narkomanii, poprzez nieprzyzwoicie wysoki odsetek rozpadających się małżeństw, aż po przestępczość i niedożywienie dzieci. Vance’owie pochodzą z dwóch stanów – Kentucky i Ohio – których obywatele zagłosowali w ostatnich wyborach na Donalda Trumpa, mimo iż w ich interesie ekonomicznym teoretycznie jest popieranie Demokratów (z ich programami pomocowymi).

Największą i najboleśniejszą wadą tej książki jest płytkość spostrzeżeń Vance’a. Większość jego refleksji to banały, które nie obroniłyby się w żadnej poważnej pracy naukowej. Vance to konserwatysta/republikanin w amerykańskim rozumieniu tych terminów. Skoro więc wziął się za tłumaczenie, dlaczego biała klasa pracująca odwróciła się od partii przez wiele dekad postrzeganej, jako dbającej o klasę pracującą, powinien robić to na poważnie. Tymczasem jego spostrzeżenia ograniczają się do kilku anegdotycznych przykładów. Jest więc historyjka o człowieku, który nie przychodził do pracy, mimo iż miał na utrzymaniu ciężarną partnerkę. Albo o facecie, który sam rzucił robotę, a później na Facebooku narzekał na „Obama economy”. Ani słowa o deregulacji rynków i globalizacji. Nic o politycznych decyzja Reagana, Busha i Clintona. Owszem, co jakiś czas Vance powołuje się na jakieś badania, ale robi to niezwykle rzadko, zazwyczaj zadowalając się prostą odpowiedzią „na chłopski rozum”. Na 300 stronach książki znalazło się może ze 20 przypisów. Wychodzi mu z tego fałszywy, obraz nieco poturbowanego, ale wciąż najwspanialszego kraju na świecie (do tego najbogatszego pod słońcem – dokładnie takie słowa padają na stronie 293), w którym amerykański sen jest na wyciągnięcie ręki. Spójrzcie tylko – Vance’owi się udało. I fakt, że udało mu się dzięki niezwykłemu szczęściu, jakim było posiadanie w miarę zdrowej, wspierającej rodziny, nie skłania go do refleksji. Vance jest jednym przypadkiem na sto. Tym, któremu udało się wbrew wszelkim okolicznościom. Podawanie jego przykładu jako recepty jest idiotyczne, bo to trochę tak, jakby wygrany na loterii pisał poradnik z budowania biznesplanu.

Jest sporo tematów, które Vance pomija i bagatelizuje, by jego bidoki, konswerwatyści i wreszcie on sam nie wypadli negatywnie. Praktycznie nie porusza w swojej książce problemu rasizmu. Jakby we współczesnej Ameryce w ogóle nie było tematu ras! Niechęć białej klasy pracującej do Baracka Obamy wynika, zdaniem Vance’a tylko i wyłącznie z klasowego niezrozumienia. I faktu, że Barack szczerze kocha Michelle. Podobnie jak wiara w rozpowszechniane przez Trumpa i skrajną prawicę fake newsy o akcie urodzenia czy wierzeniach Obamy jest tylko objawem finansowego przyduszenia i desperacji. Płomiennej obrony doczekała się także US Army, w której Vance służył przez 4 lata, i która wysłała go do Iraku. Wiele stron poświęconych jest na zachwalanie najwspanialszej armii na świecie, musztry i tego, jak uporządkowała ona myślenie J.D. Ani słowa o tych, których to szkolenia łamie czy o problemie samobójstw wśród weteranów. Sama interwencja w Iraku przedstawiona została jako misja niesienia pomocy, podczas której żołnierze wiele nauczyli się na temat kultury i historii tego kraju, a sam J.D. przeżył chwilę olśnienia (bo zobaczył, że na świecie jest gorsza bieda, niż w Ohio – serio, to są refleksje na tym poziomie). W jednej ze scen Vance przywołuje nawet dyskusję z młodym liberałem z klasy średniej, mającym czelność oskarżać US Army o jakiekolwiek zbrodnie. „Ja byłem w armii i żadnych zbrodni nie widziałem” – tak można by streścić stanowisko J.D. Najwyraźniej nie słyszał o Abu Ghraib, Blackwater, black site’ach czy 600 tysiącach zabitych.

Żeby nie było – Vance broni także tak zwanych elit. Gdy w końcu trafia na Yale, zachłystuje się potęgą zdrowej rodziny i kapitału społecznego wynikającego z przynależności do warstw uprzywilejowanych. O sieciach osobistych koneksji pomiędzy wykładowcami, politykami, sędziami, biznesmenami etc. pisze z nieskrywanym zachwytem, nie dostrzegając jak niesprawiedliwy i elitarny jest to system. Zamiast spojrzeć na całe to towarzystwo trzeźwym okiem i wytknąć mu kolesiostwo i łamanie zasad gry, Vance bezrefleksyjnie w nie wchodzi. I znów trudno nie odnieść wrażenia, że oszczędza to środowisko, bo z funkcjonowania w nim czerpie osobiste korzyści. Wszak po ukończeniu Yale rozpoczął pracę w funduszach venture capital finansowanych przez samego Petera Thiela (wielkiego wielbiciela Trumpa).

Te banały są tym boleśniejsze, że w życiorysie J.D. Vance’a są punkty wyjścia do naprawdę ciekawych przemyśleń. Zdecydowanie zbyt mało miejsca poświęca własnej matce – narkomance, wielokrotnej rozwódce i byłej pielęgniarce ledwie utrzymującej się na powierzchni. Rozumiem, że Vance może mieć z nią skomplikowane, bolesne relacje, ale to właśnie matka i jej życiowa porażka, wydają się być ciekawszym tematem niż niezwykły sukces jej syna. Bo dobrze opisana tłumaczyłaby jakiś większy problem społeczny. Przyczółek do ciekawej refleksji pojawia się też w rozdziale dotyczących służby wojskowej. Vance mówi w nim, że w Iraku służył u boku antywojennych liberałów. Co motywuje takich ludzi do zaciągania się? Jak oceniają interwencję w Iraku? Czytelnik się tego nie dowie, bo Vance nie poświęca im uwagi.

Oczywiście nie wszystkie wątki Vance traktuje tak asekurancko. Bardzo ciekawe rzeczy pisze na temat tego, jak wychowanie w ciągłym stresie, wpłynęło na jego kontakty ze światem. Jak ciężko jest mu się pozbyć nawyków, które odrzuconemu i wiecznie zagrożonemu dziecku ratowały życie, ale w dorosłym życiu są destrukcyjne. Nie jest to oczywiście jakieś bardzo głębokie, bo nic w tej książce nie jest, ale przynajmniej miałem wrażenie, że dowiaduję się czegoś nowego i dostaję wgląd do świata, którego nie znam. Interesująco i szczerze brzmią też rozważania o Mamaw, czyli babci Vance’a, najważniejszej osobie w jego życiu. To jedyna krwista postać w tej książce: wielowymiarowa, opisana z sympatią i choć, oczywiście, idealizowana, to jednak bardzo przekonująca. Gdyby Vance poświęcił tyle uwagi swojej matce, lub innemu z wielu „wykolejonych” bidoków przewijających się przez stony „Elegii”, byłaby to o wiele ciekawsza książka.

Koniec końców „Elegia dla bidoków” to tylko pomysłowo sprzedany poradnik coachingowy. Prawdy sprzedawane przez J.D. Vance’a to banały dostępne na każdym rogu. Pracuj ciężko. Realizuj swoje marzenia. Wsparcie bliskich jest nie do przecenienia. Amerykański sen istnieje. Biedni sami są sobie winni. Ameryka to najwspanialszy naród na świecie. US Army jest piękna i dobra. Pij mleko, będziesz wielki. Nie wiem czy wynika to z tego, że Vance nie jest po prostu zdolny do głębszej refleksji, czy że nie chce w nią wchodzić, bo mogłaby zachwiać jego wiarą w siebie i osiągniętą właśnie pozycją wśród „elit”. I w sumie nie ma to większego znaczenia, bo efekt jest taki, że jego książka jest po prostu zła.

PS. Wydawnictwo Marginesy bardzo zachwala tłumaczenie Tomasza S. Gałązki, którego nazwisko trafiło nawet na okładkę. Słusznie, nazwiska tłumaczy zawsze powinny być na okładce (a nie poukrywane w stopce redakcyjnej – na was patrzę, wydawcy komiksów). I rzeczywiście, w momentach, gdy Vance sięga po gwarę bidoków z Appalachów, tłumaczenie jest świetne. Problem w tym, że tych momentów jest przeraźliwie mało. Cała książka napisana jest gładkim, przezroczystym stylem prawnika posiadającego wyższe wykształcenie i przyzwyczajonego do klarownego formowania myśli. Tylko kilka razy J.D. daje dojść do głosu swojej babci, wiernie oddając połamaną składnię i pomysłowy wulgaryzm jej języka. Ale gdyby wszystkie te zdania zebrać do kupy, mielibyśmy może 3-4 uczciwe akapity w 300-stronicowej książce.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.