„Gotham Central” to wciąż najlepsza seria o Batmanie, jaka ukazuje się w Polsce.
Wciągająca, świetnie napisana, skupiająca się na codziennej pracy policjantów z Gotham, a z interwencji Gacka robiąca prawdziwe wydarzenie (tym razem nie pojawia się on niczym deus ex machina, ale bardzo sensownie działa w świecie). Autorem wszystkich scenariuszy jest Greg Rucka, spodziewajcie się więc świetnie napisanych postaci kobiecych na czele z Renee Montoyą, jedną z najfajniejszych bohaterek w historii multiversum DC Comics. To zresztą seria tak dobra, że w najważniejszej nowelce tomu – „Gliny z Keystone” – poczułem prawdziwe emocje. A przyznajcie szczerze – kiedy ostatnim razem NAPRAWDĘ ciekawiło was, jak potoczy się opowiastka o superbohaterach i superprzestępcach? I choć rozwiązanie „Glin” jednak rozczarowuje (spoiler: świetnie strzeżony superłotr po prostu korzysta z supermocy, jakby nikomu nie przyszło do głowy, że może to zrobić), to nie na tyle, by zepsuć mi frajdę.
Mój kłopot z „Gotham Central” wywodzi się z faktu, że jest to seria poboczna, egzystująca na marginesie multiwersum i od niego uzależniona. A to oznacza, że niemal wszystkie opowiadania są tu odpowiedzią na jakiś wielki event z głównej linii fabularnej. Z tym problemem borykały się już wcześniejsze cześći (w opowieści o Two-Face’ie zafascynowanym Montoyą, trudno było pojąć, skąd się owa fascynacja wzięła), ale mam wrażenie, że w tomie trzecim jest tego jeszcze więcej. Na przykład dla zrozumienia „Glin z Keystone” bardzo przydaje się wiedza na temat „Ziemi niczyjej”. A gdy w nowelce „Światło zgasło” policja Gotham odwraca się od Batmana, bez znajomości głównej serii, ciężko pojąć, dlaczego cała drama.
Kaznodzieja
 Jest „Kaznodzieja” jedną z najważniejszych serii Vertigo i jest to moim zdaniem jedno z największych nieporozumień w historii komiksu. Ale, zdając sobie sprawę z własnej niechęci do „arcydzieła” Gartha Ennisa, starałem się podejść do nowego integrala Egmontu z otwartym umysłem. Naprawdę. Lecz nawet czytając to z dobrymi intencjami, trzeci raz w życiu, trudno mi pojąć, dlaczego „Kaznodzieja” cieszy się taką estymą. Bo poza przekleństwami i tanim szokowaniem, niewiele więcej można tu znaleźć.
Jest „Kaznodzieja” jedną z najważniejszych serii Vertigo i jest to moim zdaniem jedno z największych nieporozumień w historii komiksu. Ale, zdając sobie sprawę z własnej niechęci do „arcydzieła” Gartha Ennisa, starałem się podejść do nowego integrala Egmontu z otwartym umysłem. Naprawdę. Lecz nawet czytając to z dobrymi intencjami, trzeci raz w życiu, trudno mi pojąć, dlaczego „Kaznodzieja” cieszy się taką estymą. Bo poza przekleństwami i tanim szokowaniem, niewiele więcej można tu znaleźć.
Ennis trochę udaje, że pisze o Ameryce, ale tak naprawdę ma o niej bardzo niewielkie pojęcie, korzysta więc niemal wyłącznie ze stereotypów i bardzo wygodnych klisz. Jego Ameryka jest zgniła, zdeprawowana i zakochana sama w sobie. To kraj pełen frazesów o wolności, zamieszkały niemal wyłącznie przez rasistów, zboczeńców, religijnych fanatyków i najzwyklejszych psychopatów. Powiecie, że to satyra i ja się z wami zgodzę, ale dodam, że to satyra na poziomie liceum, stawiająca przede wszystkim na żarty o ruchaniu i knajpiany język. I jestem w stanie nawet zrozumieć, że na jakimś pierwotnym poziomie jest to śmieszne – facet odrywający sobie fiuta, po to żeby „się pierdolić” to przecież złote czasy komedii; podobnie jak dzieciak, który nie potrafił się nawet zastrzelić, więc teraz nazywają go Gębodupą; albo twardy policjant, po godzinach dający się pierdolić wielkim, czarnym pedałom; albo wieśniak z południa, ruchający kurczaki. Ile jednak można? W każdym zeszycie „Kaznodziei” takich „żarcików” jest kilka i wszystkie są bardzo wyeksponowane, łatwo więc odnieść wrażenie, że to one stanowią prawdziwą treść tego komiksu (zresztą, przypomnijcie sobie coś z „Kaznodziei” – jestem prawie pewien, że pierwszym skojarzeniem będzie właśnie jeden z legendarnych dowcipów Ennisa).
 Czytając to trzeci raz, zdałem sobie sprawę, że nawet tworzenie chemii pomiędzy bohaterami, nie za bardzo Ennisowi wyszło. Przyjaźń Cassidy’ego i Jessego jest pisana palcem na wodzie i w zasadzie musimy w nią wierzyć tylko dlatego, że obaj panowie lubią się nawalić i pograć w bilarda. Daleko tym pijackim rozmowom do poziomu chociażby „Hellblazera” pisanego przez Ennisa.
Czytając to trzeci raz, zdałem sobie sprawę, że nawet tworzenie chemii pomiędzy bohaterami, nie za bardzo Ennisowi wyszło. Przyjaźń Cassidy’ego i Jessego jest pisana palcem na wodzie i w zasadzie musimy w nią wierzyć tylko dlatego, że obaj panowie lubią się nawalić i pograć w bilarda. Daleko tym pijackim rozmowom do poziomu chociażby „Hellblazera” pisanego przez Ennisa.
I na koniec: „Kaznodzieja” niby wyśmiewa zakłamane i konserwatywne amerykańskie Południe, ale sam jest równie zakłamany i konserwatywny. To komiks, w którym największą zniewagą, jaką bohater słyszy od wyimaginowanego Johna Wayne’a jest: „ciota”, a największy żart jednego z zeszytów traktuje o tym, że pewien z bohaterów, odkrywa iż jest gejem. Ennis niby krytykuje teksański kult męskości, ale sam się w niego wpisuje, jakby nie widząc, że karykaturalne postaci wsiowych szeryfów i indywiduów takich jak Jody, wywodzą się z tej samej kultury co westernowy prawdziwie męski facet, propagowany przez Johna Wayne’a.
Skizz
Czytałem ostatnio trzy starocie od Alana Moore’a. I o ile „Miracleman” to lektura obowiązkowa (bo świetnie się czyta, fabularnie i graficznie wciąż się broni i widać w nim zapowiedź „Strażników”), a „Kompletny szok przyszłości” warto (bo dobrze pokazuje szaleństwo Moore’a i bywa zaskakująco dowcipny), to „Skizz” jest totalnie do pominięcia. Owszem, czyta się to sympatycznie, ale w zasadzie nic więcej. Przede wszystkim nie ma tu fabularnego pomysłu godnego dłuższej opowieści. Moore sprawnie naśladuje „E.T.”, lecz cały jego oryginalny wkład ogranicza się do wprowadzenia postaci z ludu pracującego. Bezrobotny Cornelius Cardew to być może postać sympatyczna i intrygująca, ale na pewno nie na tyle charyzmatyczna by pociągnąć cały komiks. Rzecz jest za to bardzo fajnie narysowana przez Jima Baikie – zawsze gdy obcuję z tym starym stylem 2000AD, zastanawiam się, dlaczego właściwie odszedł on w zapomnienie? Przecież był dynamiczny, stylowy i czytelny.


