Tomasz czyta: „Gotham Central 3”, „Kaznodzieja” i „Skizz”

„Gotham Central” to wciąż najlepsza seria o Batmanie, jaka ukazuje się w Polsce.

Wciągająca, świetnie napisana, skupiająca się na codziennej pracy policjantów z Gotham, a z interwencji Gacka robiąca prawdziwe wydarzenie (tym razem nie pojawia się on niczym deus ex machina, ale bardzo sensownie działa w świecie). Autorem wszystkich scenariuszy jest Greg Rucka, spodziewajcie się więc świetnie napisanych postaci kobiecych na czele z Renee Montoyą, jedną z najfajniejszych bohaterek w historii multiversum DC Comics. To zresztą seria tak dobra, że w najważniejszej nowelce tomu – „Gliny z Keystone” – poczułem prawdziwe emocje. A przyznajcie szczerze – kiedy ostatnim razem NAPRAWDĘ ciekawiło was, jak potoczy się opowiastka o superbohaterach i superprzestępcach? I choć rozwiązanie „Glin” jednak rozczarowuje (spoiler: świetnie strzeżony superłotr po prostu korzysta z supermocy, jakby nikomu nie przyszło do głowy, że może to zrobić), to nie na tyle, by zepsuć mi frajdę.

Mój kłopot z „Gotham Central” wywodzi się z faktu, że jest to seria poboczna, egzystująca na marginesie multiwersum i od niego uzależniona. A to oznacza, że niemal wszystkie opowiadania są tu odpowiedzią na jakiś wielki event z głównej linii fabularnej. Z tym problemem borykały się już wcześniejsze cześći (w opowieści o Two-Face’ie zafascynowanym Montoyą, trudno było pojąć, skąd się owa fascynacja wzięła), ale mam wrażenie, że w tomie trzecim jest tego jeszcze więcej. Na przykład dla zrozumienia „Glin z Keystone” bardzo przydaje się wiedza na temat „Ziemi niczyjej”. A gdy w nowelce „Światło zgasło” policja Gotham odwraca się od Batmana, bez znajomości głównej serii, ciężko pojąć, dlaczego cała drama.

Kaznodzieja

Jest „Kaznodzieja” jedną z najważniejszych serii Vertigo i jest to moim zdaniem jedno z największych nieporozumień w historii komiksu. Ale, zdając sobie sprawę z własnej niechęci do „arcydzieła” Gartha Ennisa, starałem się podejść do nowego integrala Egmontu z otwartym umysłem. Naprawdę. Lecz nawet czytając to z dobrymi intencjami, trzeci raz w życiu, trudno mi pojąć, dlaczego „Kaznodzieja” cieszy się taką estymą. Bo poza przekleństwami i tanim szokowaniem, niewiele więcej można tu znaleźć.

Ennis trochę udaje, że pisze o Ameryce, ale tak naprawdę ma o niej bardzo niewielkie pojęcie, korzysta więc niemal wyłącznie ze stereotypów i bardzo wygodnych klisz. Jego Ameryka jest zgniła, zdeprawowana i zakochana sama w sobie. To kraj pełen frazesów o wolności, zamieszkały niemal wyłącznie przez rasistów, zboczeńców, religijnych fanatyków i najzwyklejszych psychopatów. Powiecie, że to satyra i ja się z wami zgodzę, ale dodam, że to satyra na poziomie liceum, stawiająca przede wszystkim na żarty o ruchaniu i knajpiany język. I jestem w stanie nawet zrozumieć, że na jakimś pierwotnym poziomie jest to śmieszne – facet odrywający sobie fiuta, po to żeby „się pierdolić” to przecież złote czasy komedii; podobnie jak dzieciak, który nie potrafił się nawet zastrzelić, więc teraz nazywają go Gębodupą; albo twardy policjant, po godzinach dający się pierdolić wielkim, czarnym pedałom; albo wieśniak z południa, ruchający kurczaki. Ile jednak można? W każdym zeszycie „Kaznodziei” takich „żarcików” jest kilka i wszystkie są bardzo wyeksponowane, łatwo więc odnieść wrażenie, że to one stanowią prawdziwą treść tego komiksu (zresztą, przypomnijcie sobie coś z „Kaznodziei” – jestem prawie pewien, że pierwszym skojarzeniem będzie właśnie jeden z legendarnych dowcipów Ennisa).

Czytając to trzeci raz, zdałem sobie sprawę, że nawet tworzenie chemii pomiędzy bohaterami, nie za bardzo Ennisowi wyszło. Przyjaźń Cassidy’ego i Jessego jest pisana palcem na wodzie i w zasadzie musimy w nią wierzyć tylko dlatego, że obaj panowie lubią się nawalić i pograć w bilarda. Daleko tym pijackim rozmowom do poziomu chociażby „Hellblazera” pisanego przez Ennisa.

I na koniec: „Kaznodzieja” niby wyśmiewa zakłamane i konserwatywne amerykańskie Południe, ale sam jest równie zakłamany i konserwatywny. To komiks, w którym największą zniewagą, jaką bohater słyszy od wyimaginowanego Johna Wayne’a jest: „ciota”, a największy żart jednego z zeszytów traktuje o tym, że pewien z bohaterów, odkrywa iż jest gejem. Ennis niby krytykuje teksański kult męskości, ale sam się w niego wpisuje, jakby nie widząc, że karykaturalne postaci wsiowych szeryfów i indywiduów takich jak Jody, wywodzą się z tej samej kultury co westernowy prawdziwie męski facet, propagowany przez Johna Wayne’a.

Skizz

Czytałem ostatnio trzy starocie od Alana Moore’a. I o ile „Miracleman” to lektura obowiązkowa (bo świetnie się czyta, fabularnie i graficznie wciąż się broni i widać w nim zapowiedź „Strażników”), a „Kompletny szok przyszłości” warto (bo dobrze pokazuje szaleństwo Moore’a i bywa zaskakująco dowcipny), to „Skizz” jest totalnie do pominięcia. Owszem, czyta się to sympatycznie, ale w zasadzie nic więcej. Przede wszystkim nie ma tu fabularnego pomysłu godnego dłuższej opowieści. Moore sprawnie naśladuje „E.T.”, lecz cały jego oryginalny wkład ogranicza się do wprowadzenia postaci z ludu pracującego. Bezrobotny Cornelius Cardew to być może postać sympatyczna i intrygująca, ale na pewno nie na tyle charyzmatyczna by pociągnąć cały komiks. Rzecz jest za to bardzo fajnie narysowana przez Jima Baikie – zawsze gdy obcuję z tym starym stylem 2000AD, zastanawiam się, dlaczego właściwie odszedł on w zapomnienie? Przecież był dynamiczny, stylowy i czytelny.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.