Tomasz czyta: „Osiedle Swoboda 2” i „Miesiąc miodowy na safari”

Na początku pewne zastrzeżenie. „Osiedle Swoboda 2” – zbierające wydawaną w zeszytach serię, ukazującą się niezależnie od „Produktu” – nie jest prostą kontynuacją „Osiedla Swoboda 1” – serii produktowej. Owszem, bohaterowie są ci sami i miejsce akcji się zgadza, ale w zasadzie to wszystko. O ile produktowe Osiedle było luźnym zbiorem anegdot, świetnie oddającym specyfikę swoich czasów i atmosferę bydgoskiego (a w zasadzie – uniwersalnego) blokowiska, o tyle Osiedle zeszytowe to zwarta, drobiazgowo zaplanowana całość. Mafijno-łotrzykowska opowieść o ekipie ze Swobody, ładującej się w grubszą aferę, w której dzieje się zorganizowana przestępczość, torturuje się ludzi i padają prawdziwe trupy.

Smutny, Niedźwiedź, Kundzio, Wiraż nie są tu nawet głównymi aktorami. Owszem, jest ich w OS2 sporo, ale to raczej bohaterowie poboczni, oprowadzający czytelników po dzielni i odpowiedzialni za rozprężenie, bardzo przydatne w tej zaskakująco brutalnej historii. W wielkiej rozgrywce pomiędzy zamaskowanymi, dzielnicowymi mścicielami z OPO i Bossem Drwalem znaczącą rolę odgrywa tylko Szopa, przyjazny diler, którego interes zostaje spalony przez Chemicznego Alego (rzecz była rysowana w okolicach drugiej wojny w Iraku). Ale nawet rola Szopy zostaje w pewnym momencie zmarginalizowana i przemiana osiedlowej ballady w bandycką opowieść dokonuje się całkowicie.

Fakt, iż OS2 to co innego niż OS1, nie oznacza jednak, że to coś gorszego. Mam wrażenie, że dla Śledzia OS2 było swego rodzaju laboratorium, w którym uczył się konstruować dłuższe fabuły. Czuć więc, że mamy do czynienia z opowiadaczem jeszcze niewyrobionym, ale na pewno obiecującym. Osiedlu zdarzają się chrupnięcia. Mozaikowa, nielinearna konstrukcja komiksu nie zawsze się sprawdza i bywają momenty, w których czytelnik jest po prostu zagubiony. Czytając odnosiłem wrażenie, że wiele zabiegów zostało wprowadzonych „dla jaj” i „bo tak”. Można się w tym oczywiście doszukiwać charakterystycznej, znanej z „Produktu” zadziorności Śledzia, ale można też napisać, że OS2 wprawia czytelnika w konsternację i zmusza do zadawania sobie pytań fundamentalnych. Np. „czy tu na pewno są wszystkie strony”, „czy wydawca nie pomieszał kolejności”, „nie brakuje tu kadru, albo pięciu”? Oczywiście taki sposób narracji ma swoje plusy i w lepszych momentach Śledziowi świetnie wychodzi naśladowanie Quentina Tarantino i Guya Ritchiego. W gorszych jednak OS2 wyrywa się autorowi spod kontroli – a to nigdy nie jest korzystne. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z dosyć zawiłą, wielopostaciową opowieścią łotrzykowską, w której wciąż mieszane są plany czasowe, akcja przeskakuje od bohatera do bohatera, narrator lubuje się w zawieszaniu wątków, a na drugim planie pojawiają się gadająca biedronka, wszędobylski kot, wszystkowiedzący mędrzec i autor, polecający czytelnikom ścieżkę dźwiękową.

Jeżeli jednak poradzisz sobie z zawiłościami narracyjnymi (a nie przesadzajmy też, nie wymaga to wiele wysiłku) czeka cię naprawdę dobra, wciągająca i świetnie napisana opowieść. Śledziu przyhamował ostatnio z wydawaniem nowych komiksów przez co zapomniałem prawie, jak dobrym scenarzystą jest. OS2 mi o tym przypomniało. Pełno tu sprawnie napisanych, mięsistych dialogów. Każdy bohater mówi „po swojemu”, a niektóre monologi ocierają się o geniusz. Co ważniejsze, wciąż „ląduje” przygniatająca większość dowcipów, co jest nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę fakt, że pierwszy zeszyt został wydany 13 lat temu. I choć czasami słychać zgrzyty (zupełnie niepotrzebna scenka z kochanką, żoną (?) Drwala), to obok nich zdarzają się momenty błyskotliwe i urzekające, przy których śmiałem się głośno 13 lat temu i śmiałem się głośno teraz (cała sekwencja „eksmisji” zakończona nadejściem wiosny, to jest arcydzieło polskiego scenopisarstwa).

Zmiana charakteru Osiedla sprawia, że jest to opowieść z inaczej rozłożonymi akcentami. W OS2 próżno się więc doszukiwać prawdy czasu, wyparła ją sensacyjna intryga. Owszem, momenty „o bogowie, tak było!” wciąż się zdarzają, ale w całym zbiorze jest ich mniej niż w jednej „Balladzie o Bystrym”. To wpływa na odbiór. OS1 bardzo łatwo odczytywać autobiograficznie. Pomaga w tym zresztą sam Śledziu, przyznający otwarcie, że sporo siebie umieścił w Smutnym. Autobiograficzne odczytanie OS2 jest już niemożliwe. To czysta fikcja – przemyślana i zrealizowana według planu. Pozbawiona uroku autentyczności, ale za to opowiadająca o wiele zgrabniejszą historię. Sporo tu za to nawiązań do ówczesnej popkultury. A to w dialogu padnie nazwisko Hideo Kojimy, a to jeden z bohaterów upodobni się do Jokera (jakby wprost wyjętego z jRPG), a to na scenę wlezie polski odpowiednik Billa Kilgora z „Czasu Apokalipsy”. Ja takie smaczki cenię, zwłaszcza w historii tak jawnie postmodernistycznej, tak otwarcie bawiącej się formą i tak odważnie narysowanej.

No właśnie rysunki. Świetnie się złożyło, że Kultura Gniewu wydała jednocześnie OS1 i OS2, bo dla tych, co pierwszy raz, porównanie obu zbiorów może być nieco szokujące. OS1 to jest Śledziu w jego klasycznej, produktowej formie, nie tak odległy jeszcze od stylistyki Secret Service. Spokojniejszy, bardziej uporządkowany, ale też mniej pewny siebie i hamujący się w eksperymentowaniu. OS2 to Śledziu skejtowy, publikujący już nie w SS, ale w „Ślizgu” i „PSX Extreme”. A przy okazji, Śledziu o wiele odważniejszy i otwarty na eksperymenty. Normą są tu niestandardowe ujęcia, dodające dynamizmu nawet kadrom, na których niewiele się dzieje. Kilka razy, na potrzeby chwili, zmienia się Śledziowi styl. W dobrze przemyślanych scenach akcji, poszerzają się kadry, dzięki czemu choreografia staje się czytelniejsza. No i wchodzi kolor – miejscami nieco ciężki, odsyłający czytelnika do stylistyki magazynowej (nie zapominajmy, że to jednak zeszyty były), ale nigdy nie wybijający z doświadczenia. Choć z perspektywy czasu nieco żal, że Śledziu sam nie pokolorował wszystkich zeszytów, bo te które ogarnął (5 i 8) są zdecydowanie lżejsze i przyjemniejsze dla oka, niż te kolorowane przez Bartosza Ślesińskiego (pozostałe).

Dawno temu, na o2 istniał popkulturowy magazyn Relaz, na którym publikował Jakub Żulczyk. Napisał on wtedy (przywołuję niestety z pamięci, bo w Google nie ma już po Relazie śladu), że w przyszłości „Osiedle Swoboda” stanie się obiektem kultu, do którego będziemy powracać, żeby przypomnieć sobie pierwszą dekadę XXI wieku. Cóż mogę powiedzieć. Żulczyk miał rację. OS2 się nie zestarzało. To doskonały komiks, budzący we mnie jednocześnie nostalgię i całkiem świeży zachwyt. Klasyka polskiego komiksu, lektura obowiązkowa.

Miesiąc miodowy na safari

W kwietniu KG wydało też dziwaczy album Jesse Jacobsa „Miesiąc miodowy na safari”. Mam problem z tego typu komiksami, bo jakkolwiek mi się podobają i doceniam ich obecność na naszym rynku, to uznaję je za krótkie, jednorazowe doświadczenia. Nie wracam do nich. Nie tęsknie za bardzo. Nie rozkminiam i nie grzebię się w interpretacjach. „MMNS” to opowieść o świeżym małżeństwie, spędzającym miesiąc miodowym na dziwacznym safari w psychodelicznej dżungli – pełnej niebezpiecznych stworów, pojebanych pasożytów i człekokształtnych małp, porozumiewających się za pomocą latających obręczy. Całość narysowana jest czytelnie i utrzymana w zielonkawej, pastelowej kolorystyce. Podejrzewam, że gdybym zażywał LSD „MMNS” mógłby odmienić moje życie, albo chociaż otworzyć wszystkie czakry. Ale że nie zażywam, to album Jacobsa traktuję jako zabawną ciekawostkę. Przeczytałem z zainteresowaniem, kilka razy się zaśmiałem, odłożyłem na półkę. Nie wiem, czy polecam.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.