11 tys. znaków o oczywistościach (czyli o Mausie i Polakach-świniach)


27 czerwca w wypadku samochodowym zmarł Piotr Bikont, polski dziennikarz, mąż Anny Bikont (współautorki świetnych książek Lawina i kamienie i My z Jedwabnego), którego osobiście kojarzę przede wszystkim jako autora genialnego tłumaczenia Mausa Arta Spiegelmana – jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego, komiksów w historii. Jakąś ponurą ironią losu jest fakt, iż Bikont zmarł w Sosnowcu – mieście, z którym przed i w trakcie wojny związani byli Anja i Władek Spiegelmanowie, rodzice Arta, polscy Żydzi, którzy przetrwali Holocaust (nie cierpię określenia polscy Żydzi – jakoś nie mówimy polscy chrześcijanie).

Gdy wrzuciłem notkę o tym na pewną facebookową grupę komiksową, rozgorzała pod nią nieśmiertelna dyskusja na temat „tego okropnego polakożercy Spiegelmana” i „antypolskości Mausa„, w którym dumny lud znad Wisły przedstawiony został jako świnie. A, że w swoim doktoracie wkraczam właśnie dumnie w lata 80., postanowiłem odświeżyć sobie ten komiks i przeczytać go chyba piąty czy szósty raz (spoiler: wciąż warto!).

Twierdzenie, że Maus jest antypolski to oczywiście straszna głupota. Nawet nie dlatego, że osoba, która tak twierdzi, nie rozumie metafory zastosowanej przez Spiegelmana. Nie kuma, że Żydzi są myszami, bo hitlerowska propaganda przedstawiała ich jako szkodników (plus: Myszka Miki to był wymysł szkodliwej, amerykańskiej popkultury); Niemcy są kotami, bo polowali na Żydów; a Polacy to świnie, bo świnie a) nie są koszerne, b) nie występują w łańcuchu pokarmowym pies (Amerykanie)-kot-mysz. Nie kuma też, że w Mausie żadne z tych zwierzątek nie wygląda uroczo.

Twierdzenie, że Maus jest antypolski to głupota, bo opowieść Władka Spiegelmana pełna jest dobrych Polaków. W komiksie wprost jest powiedziane, że gdyby nie troje polskich chrześcijan, Anji i Władkowi nie udałoby się przetrwać wojny, bo po prostu nie mieliby się gdzie ukryć. Jedną z pierwszych postaci „świńskich” jest Janina, opierdalająca jeszcze przed wojną Spiegelmanów za ich stereotypowe przekonanie, że Polacy to antysemici. Ale Kawkowa, Janina czy Motonowa to oczywiście nie wszyscy ludzie dobrej woli, których Spiegelmanowie spotkali na swojej drodze – Maus być może jest o największej tragedii w dziejach ludzkości, ale zanim narracja do niej dociera, Władek opowiada o niezwykłym łańcuszku ludzi – zarówno polskich Żydów, jak i polskich chrześcijan – którzy mu w jakiś sposób pomogli. Ukrywali go, dawali mu jedzenie i dobre rady. Pewnie, niektórzy (większość z nich) brali za swoją pomocą pieniądze (również polscy Żydzi), ale takie to były kurewskie czasy. Gdy Art próbuje tych ludzi oceniać, stary Spiegelman naskakuje na niego i otwarcie pyta, dlaczego obcy mieliby ryzykować dla mnie życie za darmo?

W komiksie Spiegelmana znajdują się też oczywiście źli polscy chrześcijanie (chociażby szmalcownicy, którzy mieli przemycać Żydów na Węgry, ale wydawali ich w ręce Niemców), ale tak samo znajdują się w nim źli polscy Żydzi (patrz: typ, który odkrył kryjówkę na strychu i doniósł Niemcom). Sam Władek jest postacią bardzo odpychającą – to rasista, gbur i skąpiec, do tego stopnia irytujący, że Art boi się, że jeżeli go wiernie zobrazuje, utrwali tylko negatywny stereotyp Żyda. Jedna z najmocniejszych scen Mausa nie ma zresztą nic wspólnego z obozami zagłady. Władek wpada w niej w panikę, bo Art i jego żona zgadzają się podwieźć czarnoskórego autostopowicza. Człowiek, który cudem przetrwał największe rasistowskie ludobójstwo w historii mówi w tej scenie mniej więcej tyle, że wszyscy czarni kradną, a na uwagę, że kto jak kto, ale właśnie on nie powinien „mówić o czarnych, jak hitlerowcy o Żydach”, stary Spiegelman odpowiada: „Przecież szwarcerów do Żydów to się nawet nie da porównać!”.

Nie znaczy to oczywiście, że Maus jest jakąś laurką dla Polaków. Ale też nie powinien być. Odnoszę wrażenie, że w swoich opowieściach Spiegelmanowie starają się być przede wszystkim uczciwi. Najbardziej kontrowersyjna scena komiksu, przywoływana zazwyczaj przez jego przeciwników, to ta, w której Żyd wracający do swojego majątku zostaje powieszony przez Polaków zamieszkujących teraz jego dom. Co ciekawe, a o czym się zazwyczaj zapomina, historii tej nie opowiada Władek (służący w komiksie za naocznego świadka), on ją jedynie przekazuje.

Prawdą jednak jest, że taka scena się w tym komiksie znajduje. I bardzo dobrze. Obojętne, co uważamy o swoim narodzie, czas pogodzić się z myślą, iż nie jest on krystalicznie czysty, bo nie ma narodów krystalicznie czystych. Mówiła o tym kiedyś Olga Tokarczuk, autorka genialnych Ksiąg Jakubowych, za co spotkał ją oczywiście hejt. Bo my, Polacy, jak wiele innych narodów (np. Amerykanie), wyśniliśmy sobie siebie jako naród po pierwsze jednolity, a po drugie nieskalany żadnym grzechem. Tymczasem, czego wielokrotnie dowodziła historia, nie ma narodów ani jednolitych, ani nieskalanych. I podobnie jak Amerykanie (Indianie), Francuzi (Indochiny, Algieria), Brytyjczycy (jezu, od czego tu zacząć) czy Izraelczycy (Palestyna), Polacy też czynili rzeczy obrzydliwe. Można oczywiście temu przeczyć i żyć w jakiejś ahistorycznej bajce, ale nie ma to nic wspólnego z prawdą. I tyle.

Odbieranie Mausa przez pryzmat tych dwóch czy trzech scen, w których polscy chrześcijanie czynią jakieś świństwa, jest zresztą egoistycznie i niezwykle krzywdzące dla komiksu i jeżeli czegoś dowodzi to tylko egocentrycznego zafiksowania atakującego. Bo Maus jest zupełnie nie o tym. O czym więc jest? Jak każda dobra historia – o wielu rzeczach. Ja napiszę o czym dla mnie jest Maus.

Po pierwsze więc: o skali. Opowieści o Holocauście radzić sobie muszą z pewnym smutnym paradoksem. Opowiadają je ci, którzy przeżyli, przez co czytelnik instynktownie umniejsza rozmiar zbrodni, bo „nie mogło być tak źle, skoro opowiadacz jakoś to przetrwał”. Maus radzi sobie z tym problemem dwojako. Po pierwsze, niemal za każdym razem, kiedy Władek opowiada o jakieś osobie trzeciej, chwilę później dowiadujemy się, jak zginęła (zastrzelona, zagazowana, zagłodzona…). W przedostatnim rozdziale jest nawet łamiąca serce scena przeglądania fotografii po rodzinie Anji. Zarówno Władek jak i jego żona pochodzili z bardzo licznych rodzin. Władek wylicza więc kolejnych członków wielkiego rodu Zylbergów i opowiada, jak zginęli. A gdy dochodzi do swojego drzewa genealogicznego mówi tylko: „Z reszty mojej rodziny (przeżył jeszcze brat Władka – przyp. T.P.) nic nie zostało, choćby nawet zdjęcie”. Starający się zrozumieć swojego ojca Art chodzi do terapeuty – również ocalałego z Holocaustu – tłumaczącego mu w pewnym momencie, że o przetrwaniu w obozie decydował czysty przypadek. Nic więcej. Żadne umiejętności Władka, żadna zaradność, żadna siła czy wola przetrwania nie miały absolutnie żadnego znaczenia w obliczy obliczonej na miliony machiny, którą skonstruowali Niemcy.

Po drugie i chyba bardziej wstrząsające, dla Władka Holocaust się nie skończył. „On nie ocalał” – mówi Art do swojej żony, po wysłuchaniu kolejnej wstrząsającej historii i świadkowaniu kolejnemu wybuchowi ojca, który, jak mówi podtytuł pierwszej części, ciągle „krwawi historią” (w czasie teraźniejszym). Stary Spiegelman przeżywał Zagładę do ostatniego ze swoich dni. Choć udało mu się przetrwać Auschwitz i uciec wpierw do Szwecji, a później do USA, to nigdy już nie przestał zachowywać się jak więzień obozu zagłady – odkładać na czarną godzinę bezwartościowych kawałków papieru, zapałek i resztek jedzenia; żyć w ciągłym napięciu, przekonany, że otaczają go ludzie, którzy w każdej chwili zmienić się mogą w morderców.

Holocaust jest dla Władka tak żywy, że przedarł się i do życia jego syna, Arta. Wściekły i przerażony Władek i załamana Anja nie tylko zatruli swemu dziecku młodość, ale i zatruwają dorosłość. Władek – swoim wiecznym znerwicowaniem, które każe mu wychowywać syna w ciągłym napięciu i makabrze (cały komiks zaczyna się od sceny, w której Władek mówi kilkuletniemu Artowi, że nic nie wie o swoich przyjaciołach, bo „ty ich zamknij razem na tydzień do jednego pokoju, bez żadnego jedzenia, to ty wtedy dopiero będziesz wiedzieć, jakie oni są przyjaciele!”). Anja – samobójstwem, które wpędziło Arta w depresję i doprowadziło do hospitalizacji w szpitalu psychiatrycznym.

Niekończąca się Zagłada jest dla Arta niemal namacalna, tak realna, że zupełnie na marginesie padają tu zdania zasługujące na całe eseje: „żałuję, że nie mogłem być w Auschwitz razem z rodzicami, żeby zrozumieć co oni naprawdę przeszli” albo „nic, co mógłbym osiągnąć nie da się porównać z przetrwaniem Auschwitz”. Ale czy człowiek wychowany w cieniu zmarłego brata (ideału obecnego tylko na zdjęciu, z którym żywy i niedoskonały Art nie miał szans konkurować) mógłby powiedzieć coś innego? To nie przypadek, że Art, syn ocalonych z Holocaustu, w pewnym momencie swojego życia każdego ze swoich rodziców wyzywa od morderców.

Po trzecie: jest też Maus piękną, niemal hollywoodzką, opowieścią o miłości i prawdziwym oddaniu. Niemal, bo jednak rozgrywającą się w nieludzkich czasach, pośród stosów trupów i kończącą przegraną wszystkich – samobójczyni Anji, rozbitego Władka i pozbawionego rodziców Arta. Ale przecież wojenna historia Władka i Anji jest poruszająca. Można starego Spiegelmana – współczesnego i wojennego – oceniać różnie, lecz sposób, w jaki traktuje Anję, jak bardzo stara się jej pomóc, a później odnaleźć jest cudowny. W najgorszej historycznej zamieci, gdy wokół dymią kominy i walą się imperia, on wciąż ma ją na oku i robi absolutnie wszystko, co może, by ocalała. W finale dochodzi nawet do rozrywającego serce spotkania, a Anja i Władek po wielu miesiącach rozstania, w końcu wpadają sobie w ramiona (a później spoczywają obok siebie w skromnym, wspólnym grobie).

Po czwarte: jednym z najważniejszych zagadnień autobiografii i wszelkiego pisarstwa non-fiction jest problem wiarygodności. Niestety, większości autorów i czytelników jest to zagadnienie całkowicie obce, bo po co sobie zaprzątać głowę jakimiś wątpliwościami, skoro można po prostu dobrze się bawić? Ja jakoś nieumiejętnie i pokracznie próbowałem zrobić o tym komiks, ale Art Spiegelman w latach 80. zrobił o tym arcydzieło godne Pulitzera. Maus nie jest bowiem prostą opowieścią o Holocauście, przedstawiającą niepodważalne fakty. Maus jest świadectwem Władka Spiegelmana – człowieka niegodnego zaufania, starca, który ma dziury w pamięci i często po prostu nie jest pewien lub nie pamięta. Kojarzycie orkiestrę złożoną z Żydów, a grającą u wejścia do Auschwitz? Na pewno kojarzycie – są na ten temat sceny filmowe, setki świadectw, dobrze udokumentowane publikacje. No więc Władek, który w tym Auschwitz naprawdę był – nie pamięta.

Inną sprawą jest opowieść o Anji, jednej przecież z najważniejszych osób w życiu Arta i Władka. Całę jej historię poznajemy tylko ze słów męża, bo ona sama nie może już jej opowiedzieć. Nie ma też po niej żadnych pamiątek – wszystkie je zniszczył Władek, który wpierw zrobił wszystko, by uratować swoją żonę, a później, metaforycznie, ale jednak, ją zabił.

Spiegelman radzi sobie z problemem wiarygodności w bardzo komiksowy komiks. Czyni proces twórczy tematem. Maus jest więc nie tylko komiksem o Arcie, Władku czy stosunkach Arta i Władka, ale i komiksem o powstawaniu komiksu. Spiegelman praktycznie nie przemawia do czytelnika (poza słynnym drugim rozdziałem drugiej części), jednak sprytnie wplata w narrację sceny opisujące prace nad Mausem – trochę, jakby zdawał sobie sprawę, że ten komiks stanie się jednym z najważniejszych osiągnięć w jego życiu. Mamy więc nie tylko sceny z nagrywaniem i odsłuchiwaniem opowieści Władka, ale i rozważania na temat zwierzęcej metafory, czy cudowny (najsłynniejszy) rozdział, w którym Spiegelman sprawdza, jak daleko może się z tą metaforą posunąć. A to obrazując siebie samego jako człowieka w masce świni, a to zwracając się wprost do czytelnika, a to rysując siebie rysującego (do tego przy biurku stojącym na stosie wychudzonych trupów), a to znów żartującego, że nie powinien przedstawiać prawdziwych zwierząt, bo rozwali mu to przekaz. Można te zabiegi odebrać jako grę z czytelnikiem, można też odnaleźć z nich próbę odpowiedzi na prastare pytanie – jak opowiedzieć o niewysłowionym horrorze, jakim była Zagłada. Spiegelmanowi wydaje się, że znalazł sposób, nie ma w nim jednak tyle pychy, by być go absolutnie pewnym. I swoimi wątpliwościami dzieli się z czytelnikiem. Wszak robienie komiksu o Holocauście w latach 80. było przecież niewyobrażalną bezczelnością.

Pytacie się czasem, jaki komiks przeczytać jako pierwszy. Nie wiem, czy Maus jest dobrym wstępem do nowego medium, ale na pewno jest to lektura obowiązkowa dla każdego, nie tylko komiksowych freaków. A gdy następnym razem gdzieś przeczytacie, że komiks Spiegelmana jest antypolski, bo świnie, to wiedzcie, że to bzdury. Maus jest o wielu, bardzo wielu rzeczach, ale na pewno nie jest o polskich chrześcijanach i na pewno nie jest polskim chrześcijanom nieprzychylny. I skrajnym, egoistycznym skurwysyństwem jest brać tragiczną historię Władka i Anji, opowiedzianą w genialnym komiksie ich syna, i interpretować ją tylko przez pryzmat swojego idealnego narodu. Który nigdy nie istniał.

pisał Tomek Pstrągowski

PS Niektóre grafiki są z angielskiej wersji, bo nie chciało mi się skanować i po prostu ściągałem z Google.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.