Bohaterowie i dziennikarze

„No więc przesłuchujemy świadków w komisariacie, a oni mówią, że Smark Boogie zawsze przyłączał się do gry, a potem uciekał z pulą, i w końcu mieli już tego dosyć. A ja zapytałem jednego z nich, wiesz, zapytałem go, dlaczego dopuszczali Smarka Boogie do gry skoro zawsze próbował uciec z pieniędzmi. Popatrzył na mnie naprawdę dziwnie a potem mówi: 'Musieliśmy mu pozwolić grać… To jest Ameryka.'”

Obojętne ile razy oglądam jutubki z najlepszymi fragmentami „The Wire” – ten dialog zawsze mnie rozbrajał. Bo czy da się trafniej opisać to, co naiwni grafomani nazwali kiedyś „amerykańskim snem”, a co przerodziło się (przynajmniej w rozumieniu człowieka takiego, jak ja, który z Ameryką obcuje tylko dzięki popkulturze) w „amerykańskie rozczarowanie”? Dziś wiem, że David Simon nie wymyślił tej sceny. Ona wydarzyła się naprawdę, a dziennikarzowi z Baltimore opowiedział ją Terrence McLarney – cyniczny, uroczy policyjny geniusz, dowódca brygady w wydziale zabójstw policji w Baltimore.

„Wydział zabójstw. Ulice śmierci” – 800-stronicowy reportaż z ulic Baltimore, opisujący rok 1988 z perspektywy detektywów rzeczonego wydziału – ukazał się w Polsce 25 lat po amerykańskiej premierze. I chyba dobrze. Dzięki temu dzieło Davida Simona czyta się bez zbędnych emocji, nie dopisując mu aktualnych kontekstów i nie wpisując go w żadną ideologiczną wojenkę. Obdarta z tych podniet książka pozostaje tym czym jest – arcydziełem gatunku, drobiazgową relacją z jednego roku pracy prawdziwego wydziału zabójstw działającego w prawdziwym amerykańskim mieście.

Simon – jak przystało na dziennikarza ze starej szkoły – zajmuje się rzeczywistością i tylko nią. Żadnego upiększania, ani grama fantazji. Swoją książkę buduje ze szczegółów, które wielu autorów porzuciłoby na ołtarzu dramaturgii. Dławi nimi czytelnika, każe czytać monotonne wykłady na temat procedur i hierarchii, uparcie twierdząc, że to jest ważne. Że nie da się poznać pracy detektywa policji nie wiedząc ile formularzy musi wypełniać, jak wiele czasu spędza w sądzie, ile jego spraw zostaje utrąconych przez niechętnie przegrywających prokuratorów i jak często zastanawia się nad wcześniejszym odejściem na emeryturę.

Podobnie jak w późniejszym „The Wire”, struktura „Wydziału zabójstw” cierpi przez to przywiązanie do autentyczności. To książka policyjna, w której nie pada ani jeden strzał. Policjanci są grubi, przestępcy głupi, a prostytutki brzydkie. Wydział zabójstw zjawia się na miejscu zbrodni już po wszystkim. Śledztwo stanowiące główny wątek pozostaje nierozwiązane, a człowiek podejrzany o zamordowanie i zgwałcenie 11-letniej dziewczynki umiera spokojnie w domu, wiele lat po tym, jak policja odpuściła mu z powodu braku dowodów. Nie dlatego, że był zacierającym ślady geniuszem zbrodni, ale dlatego, że często po prostu nie ma z czego ukręcić aktu oskarżenia („Reguła Numer Dziesięć w podręczniku wydziału zabójstw: Jest również coś takiego jak morderstwo doskonałe”). Tutaj największym sukcesem porucznika Gary’ego D’Addario nie jest rozwiązanie spektakularnej sprawy, ale fakt, że udało mu sie przetrwać i nie zostać zwolnionym w wyniku politycznej intrygi.

Tak jak bohaterowie „The Wire” nie pokonają narkotykowego półświatka Baltimore, tak prawdziwi ludzie, których spotykamy na kartach „Wydziału zabójstw” pozostają tylko ludźmi – ich misja nie polega na powstrzymaniu przestępczości w mieście zaliczającym około 300 morderstw rocznie, ale na rozwiązywaniu spraw. Jedna po drugiej, ze świadomością, że nigdy nie dogonią statystyki.

O ile jednak serial „The Wire” (w którym, w rolach drugoplanowych, pojawiają się bohaterowie „Wydziału zabójstw”), oparty na faktach, ale jednak fikcyjny, można zamknąć fajną sceną muzyczną i domkniętymi wątkami o przemianach głównych bohaterów (Michael -> Omar, Dukie -> Bubbles), o tyle w reportażu dostajemy tylko ponure post scriptum, w którym czytamy, że: „w 1988 roku w mieści Baltimore zginęły gwałtowną śmiercią 234 osób. W 1989 roku 262 osoby zostały zamordowane. W zeszłym roku liczba zabójstw gwałtownie wzrosła, do 305 – był to najgorszy wskaźnik od niemal dwudziestu lat. W pierwszych miesiącach 1991 roku w mieście zdarza się średnio jedno morderstwo dziennie.”*

Ale nie o tę falę przemocy tu chodzi, ale o ludzi, którzy prowadzą walkę. Simon buduje swoim bohaterom pomnik. „Owszem”, mógłby powiedzieć, „to rasiści i cynicy, kryjący własne tyłki w obawie przed konsekwencjami służbowymi” (ważnym wątkiem jest nierozwiązana sprawa strzelaniny z udziałem policji). „Ale jednocześnie”, dodałby, „ci rasiści i cynicy naprawdę odbierają telefony, naprawdę jażdżą na miejsca zbrodni i naprawdę pracują nad morderstwami”. Obojętne czy ofiara jest biała, żółta czy czarna. Obojętne czy to dziecko czy narkoman. Obojętne czy w wydziale sypią się na ich głowy akurat gromy za niski współczynnik wykrywalności.

Brzmi w reportażu Simona, podobnie jak w „The Wire”, „Generation Kill” i „Treme”, paradoksalne przesłanie, mówiące, że państwo, procedury i instytucje nie działają, ale pracujący w nich ludzie, jeżeli wyjąć złodziei, cwaniaków i karierowiczów, to bohaterowie. Dzięki nim, ludziom przypominającym definicję pojęcia „służba cywilna”, ta maszyna się toczy i choć zgadzamy się wszyscy, że jest to maszyna zardzewiała i wadliwa, to tylko na taką zasłużyliśmy.

Bohaterem rozczarowującej amerykańskiej codzienności nie jest kłamliwa hollywoodzka wydmuszka w rodzaju Brudnego Harry’ego. To Donald Waltermeyer poprawiający martwej narkomance ubranie tak, by dla identyfikującego zwłoki męża wyglądała nieco schludniej. Albo Donald Worden pracujący nad strzelaniną z udziałem policjantów z taką samą skrupulatnością, jak nad każdą inną sprawą. Czy Jay Landsman czytający pisemka pornograficzne jakby była to literatura piękna i drący się na podejrzanych tak długo, aż pękną i wyznają prawdę. Lub Tom Pellegrini rujnujący sobie psychikę nad niemożliwą do rozwiązania sprawą Latonii Wallace. I tak dalej, i tak dalej…

Tę samą pieśń próbował kiedyś zaśpiewać w Polsce Patryk Krzemieniecki („Vega”), przedstawiając rodakom zapijaczonego Metyla i jego przyjaciół. Ale „Pitbull” był zbyt płytki i krótki, zbyt jawnie nastawiony na tanie sensacje i szokowanie, zbyt otwarcie tabloidowy, a za mało konserwatywny. W takiej robocie trzeba być konserwatywnym i mieć dużo czasu. Trzeba być ze starej szkoły. Nie da się pójść na skróty, trzeba wziąć rok wolnego, obserwować każdy dzień pracy wydziału, napisać o tym 800 stron, a później nakręcić kilka seriali. Inaczej to nie ma sensu.

David Simon

(fotografię wziąłem stąd)

*

Z egoistycznych pobudek w twórczości Simona najbardziej stymulują mnie wątki dziennikarskie (swoją drogą – najfajniej pociągnięty jest on w „Treme”, gdzie widzimy prawdziwe, żmudne śledztwo dziennikarskie, z którego niewiele wynika). Niestety, w pracach mojego idola nie znajduję pocieszenia. W posłowiu „Wydziału zabójstw” łatwo się doszukać goryczy, która później wyleje się w „The Wire”. Współcześnie dobre dziennikarstwo jest, zdaniem Simona, na wymarciu i nie zapowiada się na żadną odnowę.

„Odszedłem” – czytamy na stronie 790, w książkowym odpowiedniku odcinka specjalnego, w którym twórcy i autorzy opowiadają o kuchni i wspominają kręcenie ulubionych scen. „Pomogło mi to, że moja gazeta – niegdyś miła, siwowłosa dama o czcigodnych, choć nieco staroświeckich tradycjach – stała się boiskiem dla pary przybyszów z Filadelfii, dwóch pozbawionych wyczucia słowa pismaków, dla których apogeum dziennikarstwa był pięcioczęściowy artykuł, gdzie w drugim akapicie znalazło się stwierdzenie, że '«Baltimore Sun» nauczył się’, a potem następowało kilka przegadanych stron prostackich wyrazów oburzenia i jeszcze bardziej prostackich rozwiązań. W redakcji zapanowała gorączka Pulitzera i starannie konstruowana mitologia, według której nikt nie wiedział, jak wykonywać swoją pracę, dopóki obecny zarząd nie przyniósł tablic z góry Synaj.”

Desanty barbarzyńców z innych firm i redakcji; wygłaszane publicznie samokrytyki i zapewnienia, że do tej pory było źle, ale teraz będzie lepiej; poczucie wyższości wynikające z pychy i bezsensowna pogoń za wynikami – obojętne czy postrzeganymi jako Pulitzery/Grand Pressy, zaspokojeni reklamodawcy czy rosnące statystyki pustych klików; mitologia sukcesu, wskrzeszenia i odnowy. Brzmi znajomo?

Simon pisał swoje słowa 25 lat temu, w czasach, które sam wspomina jako „stare” i „dobre”, a w których ja marzyłem o byciu strażakiem a nie dziennikarzem. Kiedy przyszedłem do tego zawodu o prawdziwych dziennikarzach krążyły już tylko legendy – jak o prawdziwej polskiej lewicy czy politykach zatroskanych losem państwa. A przecież i tak było wtedy dużo lepiej niż dzisiaj. Chodziło się jeszcze po ludziach, dzwoniło po komentarz, sprawdzało fakty, wstrzymywało publikacje niepotwierdzonych informacji. Krótko mówiąc – marnowało się czas na robienie rzeczy oczywistych, ale czasochłonnych, których dziś się już nie robi, mając nadzieję na klikalne sprostowanie (Reguła Numer Jeden dziennikarstwa internetowego: kłamstwo klika się dwa razy). Wychodzi więc na to, że stwierdzenia takie jak Simona można wygłaszać regularnie, co dwadzieścia, dziesięć, albo nawet sześć lat i zawsze będą one równie trafne co spóźnione. Bo zawsze będzie gorzej.

W „The Wire” ten kryzys został zobrazowany w postaciach Gusa i Scotta. Pierwszy jest starym wygą, służącym prawdzie (obojętne jak idiotycznie i górnolotnie by to brzmiało), drugi fabrykuje dowody w sprawie nieistniejącego seryjnego mordercy za co zostaje nagrodzony Pulitzerem. Dzisiaj, tutaj, Gus byłby źle opłacanym redaktorem papierowej gazety chylącej się ku upadkowi. Jego teksty byłyby pełne błędów i stronnicze politycznie, ale przynajmniej miewałby jakieś sprawdzone źródła, dostawał płatne delegacje, a czasem, naprawdę rzadko, informowałby czytelników o czymś, o czym wcześniej nie wiedzieli. Scott zaś napiedalałby tautologiczne galerie o mamach Madzi, książkach Chodakowskiej i strasznym (acz niepotwierdzonym badaniami) wpływie gier wideo na psychikę dzieci. Podkręcałby wystawki, kłamał w tytułach i śledził statystyki. A bardziej niż na Pulitzerze zależałoby mu na dobrym słowie od korpo-szefa i obietnicy ucieczki z kadłubkowej dwu-, trzyosobowej redakcji na jakieś bezpieczne stanowisko decyzyjne, z którego będzie się już można ewakuować do menadżmentu, marketingu lub chociaż piaru.

Oczywiście boli mnie to, że w tej metaforze jestem Scottem. Ale naprawdę przeraża mnie myśl, że za 25 lat mogę być przez kogoś postrzegany jako Gus.

Wydział zabójstw okładka

*

I jeszcze taki cytacik, z którego wynika, że można się już radować, bo Polska dogoniła Stany Zjednoczone:

„W postmodernistycznej Ameryce, bez względu na to, w jakiej instytucji służycie lub jaka służy wam – czy jest to departament policji, czy gazeta, partia polityczna czy Kościół, Enron czy Worldcon – w końcu zostaniecie zdradzeni.”

Tomek Pstrągowski


* Simon podaje, ze w 1988 roku w Baltimore mieszkało 700 tysięcy mieszkańców. Taka ciekawostka dla wszystkich fanów amerykańskiej wolności i prawa do posiadania broni. W 40-milionowej Polsce w 2009 roku wszczęto 729 postępowań w sprawach o zabójstwa (klik).

** Tekst opublikowany również na moim blogu

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.