Tomasz czyta: „Mooncop”, „Wpatrzeni ze wzgórza”, „Batman. Rok setny”

Z pisaniem o „Mooncopie” jest ten problem, że jest to komiks na 15 minut lektury. Prędzej więc go przeczytacie, niż przebrniecie przez jakikolwiek dłuższy tekst na jego temat. Szybko napiszę więc najważniejsze: to wspaniały album i bardzo polecam.

Okładka

Zgrabniutka okładeczka.

Tom Gauld, to etatowy rysownik najlepszej gazety na świecie („The Guardian”) i koleś, którego możecie znać z całej masy śmiesznych rysunków w internecie. Ale „Mooncop” i wcześniejszy „Goliat” to nie są opowieści, przy których zaśmiewacie się w głos. To raczej spokojne, kontemplacyjne przypowiastki o życiu – jego monotonni, prozaiczności i absurdach.

Podstawą „żartu” jest tu fakt, że o bardzo awanturniczych bohaterach (biblijny Goliat czy jedyny policjant na Księżycu) Gauld opowiada, jakby byli zwykłymi Kowalskimi, prowadzącymi równie nudne i przewidywalne życia, co każdy z nas. Główny bohater „Mooncop” nie ma więc emocjonującego życia kosmicznego stróża prawa, ale marnotrawi swoje dni, na patrolowanie pustego osiedla i wypełnianie raportów („Przestępstwa zgłoszone: zero; Dochodzenia wszczęte: zero; Dochodzenia zamknięte: zero; Twój wskaźnik skuteczności wynosi 100 proc.”). Nie jest specjalnie zadowolony z takiego życia, ale nie ma na nie lepszego pomysłu, a stojąca nad nim „firma” odmawia mu przeniesienia, bo przecież sprawdza się na obecnym stanowisku.

skan1-600Cały urok „Mooncop” kryje się w smutno-śmiesznym podejściu Gaulda do tytułowego bohatera, otaczających go postaci i samego Księżyca. To historia przeszywająco czuła, wzbudzająca we mnie te dziwne, słodko-gorzkie emocje, których zazwyczaj unikam, ale gdy już przyjdą, nie przeganiam od razu, bo czasem dobrze pobabrać się w melancholii. Kadry Gaulda często są nieme, a gdy już pojawiają się na nich dialogi, to często rwane i krótkie. Bardziej niż o rozmawianiu i „dzianiu się” „Mooncop” jest o ciszy i kontemplacji – a autorowi udaje się tę ciszę i kontemplację wymusić także na czytelniku, podsuwając mu cała masę statycznych, niemych kadrów.

Zresztą kadrowanie, to klucz do sukcesu „Mooncop”, bo Gauld perfekcyjnie korzysta ze środków, które daje mu komiks. Często rysuje malutkie postacie otoczone mnóstwem pustej przestrzeni, dzieli proste wymiany zdań na kilka kadrów, albo poświęca zaskakująco dużo miejsca na prozaiczne czynności (chociażby jedzenie pączka czy wstukiwanie raportu). Dzięki temu jego komiks ma swój niespieszny, smutnawy rytm, który świetnie brzmi w moim malutkim smutnym serduszku.

***

okladka-600-2Wpatrzeni ze wzgórza” mają ten sam problem. Szybciej przeczytalibyście sam album, niż jego pełnowymiarową recenzją. O ile jednak wątłe rozmiary „Mooncopa” idealnie pasują do tego, co sobie zaplanował twórca, o tyle po „Wpatrzonych ze wzgórza” pozostaje uczucie niedosytu.

Rybarczyk ma bardzo fajny pomysł wyjściowy – stereotypową opowieść grozy sprzedaje tak, jakby była to osiedlowa ballada. Bohaterami „Wpatrzonych” są zwykłe ziomki, które lubią się powłóczyć, napić browara i przejść na koncert. Tylko czasem, dzieje się na wzgórzu coś, co tę osiedlową sielankę przerywa i sprowadza opowieść na zupełnie inne tory (jakie – tego nie powiem, żeby nie psuć zabawy).

skan1-600-3„Wpatrzeni” mają cały szereg fajnych bohaterów, którzy zasługują na o wiele więcej miejsca niż te 44 strony. Ta opowieść winna się snuć, trwać i ciągnąć. Chciałbym lepiej poznać ziomeczków, zaprzyjaźnić się z nimi, zapamiętać ich imiona i ksywy. Zbliżyć do nich tak, jak kiedyś zbliżyłem się do ekipy „Osiedla Swobody”. Mieć czas się z nimi zaprzyjaźnić i zidentyfikować. Nie mam na to szans, bo „Wpatrzeni” kończą się jakieś 15 minut po otwarciu albumu. I choć jest to bardzo przyjemne 15 minut, to jednak nieco mało.

Graficznie album kojarzy mi się ze złotą erą Cartoon Network. Rybarczyk ma fajne pomysły na postaci, a całość utrzymana jest w kanciastej, nieco „łobuzerskiej” stylistyce. Album kończy kilka tributów, wśród których wyróżniają się te autorstwa Śledzińskiego. Co ciekawe – na niekorzyść. Przeglądałem i myślałem: jak dobrze, że ten album tak nie wygląd.

***

okladka-1150Autorem „Batmana. Roku setnego” jest Paul Pope i to w zasadzie wszystko, co powinniście wiedzieć. Idźcie, kupcie. Albowiem wszystko, czego tyka się Paul Pope jest piękne i dobre i warte swej ceny.

Jeżeli jednak macie jeszcze jakieś wątpliwości, spieszę je rozwiać: tak, w całej masie kijowej superbohaterszczyzny od DC Comics, która zalewa ostatnio polski rynek (patrzę na ciebie Egmoncie, patrzę na ciebie Wielka Kolekcjo DC Comics), „Rok setny” to prawdziwy klejnot – mroczna, porywająca opowieść o Człowieku Nietoperzu, który w niedalekiej przyszłości mierzy się z wielkim spiskiem Wielkiego Brata.

Wyjaśnię od razu, dlaczego „Rok setny”, żebyście nie spodziewali się Batmana w Cesarstwie Rzymskim (ja się spodziewałem). Otóż Pope przeniósł swoją opowieść w niedaleką przyszłość, do roku 2039 – sto lat po narodzinach Batmana. Jaki jest ten Batman przyszłości? Przede wszystkim o wiele trudniej mu się pracuje. W rzeczywistości, w której wszystko jest w sieci, każdy został zewidencjonowany, kamery noszą w oczach nawet psy, a nad miastem pomykają obserwatorzy, utrzymanie sekretnej tożsamości jest skomplikowane. Dlatego Batman głównie ucieka – przed policją, psami, FBI (nazywającym się tutaj FPC) i zwykłymi obywatelami. Zaś fabuła okręcona jest dokoła zabójstwa jednego z agentów, w które wrabiany jest Człowiek Nietoperz. I, jak łatwo się domyślić, szybko okaże się, że wszystkiemu winni są Oni, a Gra Toczy Się O Bardzo Wysoką Stawkę ®.

skan1-600-2To co mi się najbardziej podoba w Batmanie Paula Pope’a to, że udało mu się uciec od tego irytującego schematu narracyjnego, w którym unużane są niemal wszystkie opowieści o superbohaterach. Nie ma więc ględzącego wciąż narratora, tłumaczącego dokładnie, co się dzieje i dlaczego. Jest za to mnóstwo dynamicznych, dużych i niemych kadrów. Trzeba się bardzo uważnie przyglądać, ale dzięki wycięciu tej całej grafomanii, „Rok setny” połyka sie szybko, bezboleśnie i bez wrażenia, że jesteśmy traktowani jak idioci. I choć fabuła nie wchodzi na jakieś Pulitzerowskie poziomy, to całość dopina się sprawnie i daje sporo satysfakcji.

Jeżeli czytaliście wcześniej coś Pope’a to wiecie mniej więcej czego się spodziewać po jego kresce – totalnego, kurwa, szaleństwa. Album narysowany jest tak, że klękajcie narody! Wszystko dzieje się tu naraz, sceny akcji są przepięknie rozrysowane i bardzo szczegółowo zaplanowane, bohaterowie dopracowani są w najdrobniejszych szczegółach (poczytajcie w posłowiu, jak Pope widzi strój Batmana!), a pościgi to już w ogóle popis rzemiosła. Mnie chorobliwa szczegółowość Pope’a kojarzy sie trochę z „Ghost in the Shell”, „Edenem” czy „Akirą” (i z dziełami Geofa Darrowa) – z zamiłowaniem ich twórców do tych wszystkich gadżetów, śrubek i pierdółek. Trop mangowy nieźle sprawdza się też przy czytaniu scen akcji – stawiających na duże, efektowne kadry, bardzo dynamicznych, szczegółowo rozrysowanych. Przygotujcie się tylko na nieco dziwny wygląd boahterów – purystów może razić, że Batman i Robin mają latynoskie rysy, lecz w niemal totalitarnej Ameryce 2039 roku, mnie wydaje się to oczywiste.

Pope świetnie radzi sobie też z dziedzictwem serii. Z jednej strony się od niej odcina. Nie wiadomo nawet, czy jego Batman to Bruce Wayne. Nie wiadomo skąd się wziął, jak długo działa i dlaczego właściwie robi, co robi. Nie wiadomo skąd ma środki i kim są jego współpracownicy (choć to nowe wersje starych znajomych – Robina i Wyroczni). Ważnym wątkiem komiksu jest fakt, iż w Gotham nikt Batmana nie pamięta, a superbohaterowie i superzłoczyńcy to niepotwierdzona miejska leganda. Z drugiej jednak strony, podczas ustalania tożsamości Człowieka Nietoperza, Gordon trafia na archiwa swojego dziadka, oryginalnego Jima Gordona. Według którego Batman owszem, istniał, powinien mieć ze 130 lat i zaliczył występy w Złotej, Srebrnej, Brązowej i Mrocznej erze. Smaczne.

Polecam z całego serca!

Patrzcie państwo, jakie cudo!

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.