Tomasz czyta: „Bękarty z Południa” i „Azymut”

Problem z pierwszymi tomami serii, polega na tym, że są pierwszymi tomami serii. Trudno więc coś o nich napisać, bo są… coż, pierwszymi tomami serii i jedynie bogowie chaosu raczą wiedzieć, czy cała seria będzie równie dobra/zła co pierwszy jej tom (poza bogami chaosu mogą to wiedzieć jeszcze czytelnicy z krajów, w których ukazały się już całe serie). Dlatego, czytając, co napisałem o „Bękartach z południa” i „Azymucie” pamiętajcie proszę, że moja opinia może się jeszcze zmienić, a poniższa ocena może być niesprawiedliwa.

Czemu akurat o nich razem? Bo wydaje mi się, że fajnie ze sobą kontrastują. „Bękarty z południa” to komiks tak konserwatywny, jak tylko konserwatywny może być komiks uderzający w konserwatywne, rasistowskie amerykańskie południe. „Azymut” jest zaś tak świeży i zaskakujący, że łatwo można przegapić, jak miałką fabułkę kryje.

okladki

Ale od początku. „Bękarty z południa” to opowieść o silnym południowcu, facecie z innej epokie, wiecie – jednym z tych, co to własnymi zębami jest w stanie zagryźć niedźwiedzia, bo urodził się w stanach byłej Konfederacji, wie więc, co to prawdziwa męskość, prawdziwe kobiety, dobra bitka i udana zabawa. Hurr, durr, matkojebco. Komiks Jasona Aarona i Jasona Latoura próbuje wprawdzie pozować na „opowieść o prawdziwym amerykańskim Południu” ™, ale póki co kiepsko mu wychodzi. Wszystko tu jest stereotypowe i przewidywalne. Główny bohater, jego los, jego przeciwnik, rozwiązanie akcji. Tylko zakończenie, te dwie marne strony epilogu, budzą we mnie jakieś emocje, bo wszystko co wcześniej, czytałem (a właściwie widziałem) już wielokrotnie. Gdzie indziej, lepiej, mądrzej napisane i nie grzęznące w koleinach oczywistości. Nie dajcie się zwieść wstępowi – nie jest to wizja Południa, „które możesz kochać, nienawidzić, tęsknić za nim i zarazem się go bać”. To wizja Południa jakby wprost wyjęta z poprawnego politycznie Hollywoodzkiego filmu o rasizmie i zacofanych wsiokach. Południa, na którym każdy facet to twardziel, każda kobieta ubiera się w krótkie dżinsowe spodenki do połowy tyłka, każdy budynek oznaczony jest flagą Konfederatów, każde miasteczko czci swoich footballistów, każdy bar podaje żebera, burgery i frytki przyprawiające o zawał serca, bronią pierwszego wyboru jest bij bejsbolowy, a strzelba jest w domu potrzebna dużo bardziej niż odkurzacz.

Nie znaczy to jednak, że „Bękarty z Południa” rozczarowują. Wprawdzie wszystko to już gdzieś widziałeś, ale nie zmienia to faktu, że nawet doskonale znana i okrutnie przewidywalna, ta historia wciąż jest ciekawa. Dobrze to napisane, sprawnie poprowadzone i choć konserwatywne na maksa, to konserwatywne w takim dobrym Eastwoodowkim stylu, że mamy ochotę na więcej, bo takich opowieści nigdy dość. Więcej będzie, bo rzecz jest w Stanach bardzo ceniona, zbiera nagrody i uznawana jest za bardzo interesującą. Ba, rzecz jest fajnie narysowana (ale znów – bardzo konserwatywnie, zwłaszcza w 2016 roku) i choć nie budzi jakiś gwałtownych emocji, to z pewnością może wywołać myśl w stylu „fajny kadr”.

A to już coś.

Bękarty z południa strona

„Azymut” Wilfrida Lupano i Jean-Baptiste Andréae jest na drugim końcu tej osi. To rzecz niestandardowa, nieprzewidywalna i niestereotypowa. Wszystko rozgrywa się w szalonym świecie fantasy, w którym zabrakło północy. Nie północy rozumianej jako jankeska przeciwwaga dla Konfederatów, ale północy jako kierunku geograficznego – tej góry mapy, na której rozsiadła się bogatsza część ludzkości (w naszym świecie, nie „Azymutu”). Brak północy sprawia bohaterom pewne problemy: żegluga staje się nagle dość skomplikowana, a umowy międzynarodowe tracą rację bytu (bo jak można się umawiać o ziemie „na północ od czegoś”, skoro północ nie istnieje?). Komiks zawiera bohaterów i wydarzenia, o których póki co mogę powiedzieć tylko tyle, że potwierdzam, iż występują. Autorzy próbują ich jakoś udziwniać i wpisywać w dobrze znane lęki egzystencjalne (zwłaszcza strach przed upływającym czasem), ale nie ma to wiele sensu i nie budzi w czytelniku głębszych emocji. I choć co drugą stronę, myślałem sobie: „uuu, jaki fajny pomysł”, to ani razu nie zauważyłem by za tym pomysłem poszło coś głębszego i intelektualnie stymulującego.

Za to paaaaaaaanie, jak to jest narysowane, to głowa mała! Przepiękne śliczności, mówię panu, cuda nad cudami, że się w pale nie mieści! Ptaki czasu, sztormy, magiczne stworzenia, latające ryby, ludzie na sztucznych nogach, gadające króliki, goła baba! Czego tu nie ma! Co kadr, to małe arcydzieło, za które należą się Andréae’mu najwyższe laury. W zasadzie nic sensownego by się w „Azymucie” nie musiało dziać, by przeglądać ten album z rozdziawionymi ustami i zachwycać się jego warstwą graficzną. Jeżeli więc nawet w kolejnych tomach, nic nie nabierze sensu i wciąż będzie to tylko powierzchowna, śmieszno-dziwna opowiastka o niewprawnie skonstruowanych postaciach, to ja i tak wchodzę w to aż po szyję, bo dawno nic mnie tak nie zachwyciło, bym po przeczytaniu kartkował gorączkowo, przyglądał się konkretnym kadrom, postaciom, potworom i zastanawiał się, jak to jest, że na świecie są tacy wariaci jak Andréae, a ja nic o tym nie wiedziałem i żyłem sobie spokojnie, jakby nigdy nic.

azymut1

Podsumowując. Obu warto się przyglądać. „Bękartom” ze względu na ich konserwatyzm, „Azumutowi” ze względu na szaleństwo. Oba kuleją fabularnie, ale w obu nie robi to wielkiej różnicy (z różnych przyczyn – w „Bękartach” bo lubimy [my, Tomek] takie historie, nawet jeżeli są one oczywiste i straszliwie ograne; w „Azymucie” bo rzecz wygląda tak, jak wygląda i nic więcej nie jest mi do szczęścia potrzebne).

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.