Tomasz czyta: „Wzgórze Psów” Jakuba Żulczyka

Jeden z głównych bohaterów „Wzgórza Psów”, Mikołaj, napisał jedną książkę a mniej więcej w połowie akcji zaczyna pisać drugą. Wszyscy wydają się zgadzać, że Mikołaj nie jest dobrym pisarzem – wspomina o tym jego żona Justyna, twierdzi tak sam Mikołaj, zgadza się z nimi czytelnik, który ma wgląd do tej nowej prozy Mikołaja. Problem w tym, że nie widzę znaczącej różnicy jakościowej pomiędzy tym, jak napisane jest „Wzgórze Psów”, a jak pisze Mikołaj, kiedy więc dochodzimy – ja i bohaterowie – do konsensusu, że Mikołaj pisze źle, to myślę sobie, że cała książka jest napisana co najmniej tak sobie.

DISCLAIMER: „Wzgórze Psów” odsłuchałem jako audiobook, może być więc tak, że moje odczucia byłyby nieco inne, gdybym tekst wchłaniał przez oczy, a nie uszy. Tym bardziej, że wersja audio trwa 28 godzin i czyta ją Jakub Wieczorek.

Mój stosunek do twórczości Jakuba Żulczyka jest skomplikowany. „Zrób mi jakąś krzywdę” czytałem dwa razy i do dziś robi na mnie wrażenie to, jak zabawna i ostra bywa ta książka. „Radio Armageddon” uważam za jeden z najlepszych portretów pewnego pokolenia (trudno powiedzieć którego, bo niby traktuje o dzieciakach z młodszych roczników, ale jednak odnajdywały się w nich z pewnością moje i Żulczyka roczniki). „Instytut” przeczytałem z wypiekami na twarzach, w jedną noc, choć widziałem, jak złe to jest. Ze „Ślepnąc od świateł” zapamiętałem przede wszystkim najgorszą scenę erotyczną jaką kiedykolwiek przeczytałem. Mam do Żulczyka tony sentymentu, jeszcze z czasów jego pierwszych książek. Cenię sobie to, jak sprawnie prowadzi narracje. Mam też jednak mnóstwo zastrzeżeń, a „Wzgórze Psów” będzie chyba ostatnią powieścią tego autora, na którą się rzuciłem.

Nic mnie w tej książce nie złapało, a wiele rzeczy odpychało. Przede wszystkim wizja prowincji, jaką odmalowuje Żulczyk. Mikołaj jest autorem współczesnej wersji „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego – wstrząsającej, pełnej okropieństw książki o mieszczącym się na Mazurach Zyborku, która udaje autentyczną, a okazuje się być stekiem kłamstw. Jednak w obrazowaniu rzeczywistości małych miasteczek Żulczyk zachowuje się podobnie do Mikołaja. Jego Zybork śmierdzi, rozkłada się, gnije. Jest toksyczny. To miasteczko przesiąknięte zepsuciem i korupcją. Rządzone przez układ. Zamieszkane przez kreatury – zapijaczone, wściekłe karykatury ludzkie, co to bardziej przypominają bohaterów jakiejś antypolskiej akcji propagandowej z lat 30., niż prawdziwych ludzi. Więcej. Zybork to także „piekło kobiet”, w którym zgwałcono i zamordowano nastolatkę, a inna dziewczynka się prostytuuje dla lokalnej mafii (i książka prawie w ogóle się tym nie przejmuje!). To wizja prowincji jakby wprost skrojona pod oczekiwania Młodych Wykształconych z Wielkich Miast. Jak z kolejnego filmu Patryka Vegi, wiecie, takiego co niby mówi, jak jest, a tak naprawdę utwierdza w szkodliwych stereotypach.* Do tego czytanych mrocznym, monotonnym głosem Wieczorka, który miewa problemy z różnicowaniem bohaterów, więc odmalowywany przez niego obraz jest przytłaczający.

W 28 godzinach „Wzgórza Psów” nie ma ani cienia nadziei, ani jednego promyka słońca. Niczego, czego można by się złapać. Nic, co można by polubić. Słyszałem ostatnio opinię, że Żulczyk pisze książki podobne do filmów Smarzowskiego i coś w tym jest. Tyle, że film Smarzowskiego trwa dwie godziny, więc jestem w stanie wytrzymać stężenie beznadziei. Doszukiwać się w nim jakiejś szorstkiej prawdy, a jak jest już naprawdę ciężko, to zawsze mogę skupić się na formie. Ze „Wzgórzem Psów” w słuchawkach spędziłem mniej więcej miesiąc (staram się jeździć na rowerze godzinę dziennie) i po 4-5 dniach byłem już cholernie zmęczony. Po 10 miałem dość. Po 20 zacząłem to wszystko traktować, jak żart. A nie da się „Wzgórza Psów” czytać/słuchać dla formy, bo albo Żulczyk pisze coraz gorzej, albo ja się starzeję, albo w formie audiobooka wszystkie płycizny warsztatowe i przeszarżowane metafory wyłażą na wierzch. Bo weźmy np. zło, „Wzgórze Psów” jest o złu. Wiem to, bo bohaterowie „Wzgórza Psów” wciąż mi o tym mówią. Wprost. W monologach wewnętrznych. Wyliczankach, że „zło to…”, „zło jest jak…” etc. Trwających, mam wrażenie, całymi godzinami. Serio, zło jest we „Wzgórzu Psów” przynajmniej dwiema setkami rzeczy i zjawisk, tak dobrze idzie książce definiowanie go. A jakbyś nie załapał to Tomasz, ojciec Mikołaja, w swoim triumfalnym przemówieniu pod koniec książki, wróci do tematu i wyłoży sprawę raz jeszcze.

Wydaje mi się, że wiem skąd się to bierze. Żulczyk lubi zdania, które brzmią jak aforyzmy. Tak pisano kryminały noir, tak pisali niektórzy egzystencjaliści, tak niestety pisze też Paolo Coelho. I choć przez ostatnie lata walczyłem z postrzeganiem Żulczyka, jako „Coelha dla hipsterów”, to po „Wzgórzu Psów” przestanę. Bo jest to powieść pełna zdań-wytrychów, fatalnie sprawdzających się w narracji, ale nadających się na status na Gadu-Gadu, albo wpis do pamiętniczka.

To zresztą łączy się z innym, typowym dla Żulczyka problemem – jego książkom rozpaczliwie brakuje dobrej redakcji. „Wzgórze Psów” (podobnie zresztą jak „Ślepnąc od świateł”) jest tak bardzo przegadane, że to aż fizycznie boli. Ciągnie się przez 28 godzin (860 stron), choć „mięsa” jest w nim na góra 8 (300-350 stron). Są tu całe, długie, niepotrzebne rozdziały – raz nawet akcja cofa się do lat 30., ale poza masą powtórzeń i pretensjonalnych metafor, absolutnie nic z tego nie wynika. Żulczyk pisze też ostatnio seriale (ponoć dobre, niestety nie widziałem „Belfra”, ale widziałem Żulzyka na spotkaniu z Davidem Simonem, więc daję mu kredyt zaufania) i to się źle odbija na jego twórczości. Już piszę dlaczego: „Wzgórze Psów” ma dwuwątkową zagadkę kryminalną – jedną dotyczącą przeszłości, drugą teraźniejszości. Rozwiązania pierwszej z nich domyśliłem się w połowie książki, rozwiązania drugiej może godzinę, czy dwie później. Nie byłoby w tym nic złego – wiele kryminałów odkrywa karty przed finałem. Lecz „Wzgórze” ukrywa to objawienie przed swoimi bohaterami, robiąc z nich nierozgarniętych półinteligentów. Wszyscy już wiedzą tylko nie oni. Co więcej, kiedy znamy oba rozwiązania od kilkunastu godzin, kiedy nawet książka przestaje udawać, że ich nie znamy, główni bohaterowie wciąż nic nie wiedzą, nic nie kojarzą, czekając na wielkie objawienie. Albo sposób konstrukcji rozdziałów: tu niemal nigdy akcja nie dzieje się linearnie i chyba żaden rozdział nie kończy się konkluzją. Bo zamiast powieści w całości, dostajemy powieść w odcinkach, więc każdy jej fragment kończy się jakiegoś rodzaju zawieszeniem akcji, a rozpoczyna poetycką sceną/zdaniem/wyrwanym z kontekstu dialogiem i dopiero później wraca do interesujących czytelnika wątków, by dopowiedzieć, co się właściwie stało. To sposób przeciągania narracji wprost z najgorszych telewizyjnych tradycji. „Lost” w ten sposób ciągnął przez kilka lat, da się więc robić to dłużej niż 28 godzin. Ale osobiście nienawidzę, gdy książka z kryminalną zagadką traktuje mnie i bohaterów, jak głupców.

Kolejna rzecz to licealność. Czytając niektóre partie „Wzgórza Psów” miałem wrażenie, jakby niewiele się zmieniło od czasów „Zrób mi jakąś krzywdę” i „Radia Armageddon”. Tymczasem zarówno ja, jak i autor jesteśmy ileś tam lat starsi i co najważniejsze, starsi są też bohaterowie prozy Żulczyka. Mikołaj i Justyna mają po trzydzieści kilka lata, a zachowują się, jakby cały czas siedzieli w liceum. Ich emocjonalność, uczuciowość, nawet to w jaki sposób gloryfikują i estetyzują jaranie szlugów, wszystko to jest strasznie gówniarskie. Mam wrażenie, że „Wzgórze” pławi się w licealnej emocjonalności nie tylko dlatego, że duża i ważna część akcji dzieje się w 1999 i 2000 roku, ale i dlatego, że to po prostu łatwe. Łatwo jest tłumaczyć proste, nastoletnie uczucia, łatwo jest złapać czytelnika na takie porywy. I łatwo jest konstruować postaci, które reagują, jakby wciąż były dziećmi.

I na koniec: wzór męskości. W tym momencie wyłączam tryb recenzenta, bo nie jest to coś, co mi się nie podoba czy o czym uważam, że zostało źle poprowadzone. To po prostu coś, z czym się głęboko nie zgadzam. Otóż moim zdaniem „Wzgórze Psów” gloryfikuje bardzo niefajny wzór męskości – przaśnej, buraczanej, zamkniętej w sobie, zaciśniętej jak pięść, twardej, wąsatej, wściekłej i silnej. Zapijaczonej, przegranej, ale wiecznie walczącej, robiącej zawsze to, co trzeba (albo: co jemu się wydaje, że trzeba). Nigdy nie okazującej słabości. Tomasz, Grzesiek, a w końcu także Mikołaj to są tego typu faceci, którzy uważają, że doskonale wiedzą, jacy powinni być mężczyźni i jacy być nie powinni. O Tomaszu, który samą siłą woli walczy z zawałem, wprost pada zdanie, iż nie umrze, tylko pewnego dnia przestanie funkcjonować, jak robot i trzeba będzie ekipy rozbiórkowej, żeby się pozbyć zwłok. Mikołajowi w młodości dosłownie życie rozpadło się na kawałki, ale na miłość i szacunek tatusia zasłużył dopiero wtedy, gdy spuścił mu wpierdol, bo tak postępują Prawdziwi Mężczyźni™ – żują gruz, zapijają benzyną i napierdalają się po mordach. Tomasz, Grzesiek i Mikołaj zawsze wiedzą, jak jest i jak być powinno. Ich ocena sytuacji jest niepodważalna. A jak nie mają racji, to po prostu naginają rzeczywistość do swoich wyobrażeń. To są ludzie, którzy nie tylko niosą swój krzyż w samotności – nawet jeżeli mają partnerki i bliskich. Oni są gotowi, pod tym krzyżem paść i gryźć po kostkach każdego, kto się do ich krzyża zbliży.

Ja to nawet rozumiem. Sam miewam bardzo podobne poglądy na męskość. To się chyba wynosi z tych małych i średnich polskich miast, w których wciąż dominuje patriarchalizm, chłopcy bawią się w wojnę, a społeczności są na tyle małe, że każde upokorzenie pozostaje z tobą na całe życie. Z tym, że zdaję sobie sprawę, że ten wzór męskości jest toksyczny. I staram się z nim walczyć. Oddać choć część kontroli nad światem innym – przyjaciołom, którzy mnie kochają czy kobietom, które mnie otaczają, bo one niemal zawsze są mądrzejsze i wrażliwsze ode mnie. Bohaterowie „Wzgórza Psów” uznaliby najpewniej, że to niewybaczalna słabość.

Ale żeby nie być hejterem, zdradzę jeszcze, co mi się we „Wzgórzu” podobało. Podoba mi się komiksowość tej powieści. [dalej spoilery] Ciągłe nawiązania do Punishera, sprawiły, że na poczynania Tomasz i Grzegorza patrzyłem tak, jak patrzę na krucjatę Franka Castle. Wszyscy wiemy, że on jest pojebany i powinien siedzieć w więzieniu, więc otaczające go okrucieństwo staje się nierzeczywiste, popkulturowe. Tomasz i Grzesiek są właśnie dla mnie takimi mścicielami z papieru – nierealistycznymi psychologicznie postaciami ze słabych komiksów; naiwnym wyobrażeniem o braniu sprawiedliwości we własne ręce. Owszem, do Franka Castle trochę im brakuje, ale ta ich przaśność działa tylko na korzyść kreacji. To być może nie są Punishery, których oczekiwaliśmy, ale tylko na takie Punishery zasłużyliśmy. Chwalę też niedopowiedziane zakończenie, z którego wynika, że Justyna może jednak puścić farbę, a Kalt w jakiś sposób zwiąże się z Tomaszem. Takie rozwiązania wprowadzają fajną dwuznaczność do przesłodzonego finału, w którym Mikołaj bezboleśnie wymienia żonę na młodszą wersję swojej licealnej miłości, dobrzy wygrywają wybory, a Grzesiek w cudowny sposób odzyskuje dzieci.

* Przesadzam? Kilka zdań z bardzo pozytywnej (4/5) recenzji Dariusza Nowackiego w „Gazecie Wyborczej”: „Zybork to koszmarne miasteczko ulokowane na południowym krańcu Mazur”, „miasteczkiem rządzi oczywiście bandycki układ”, „na opisanie mazurskiej ’ośmiornicy’ brak słów – jeden wielki przekręt i zgnilizna moralna”, „społeczność Zyborku trzeba nazwać straszną, ponieważ składa się głównie z degeneratów i drobnych przestępców”.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.