Tomasz czyta: „Czarny młot” i „Maniak miłości”

Jeżeli szukacie dobrego, przełamującego schematy, komiksu superbohaterskiego „Czarny młot” jest pozycją dla Was.

Siłą sprawczą stojącą za tą serią jest Kanadyjczyk Jeff Lemire, człowiek znany w Polsce z melancholijnych „Opowieści z Hrabstwa Essex”. W tamtym komiksie – do którego lektury gorąco zachęcam, bo swego czasu straszliwie się nim zachwycałem – Lemire odmalowywał pejzaż kanadyjskiej prowincji. Działo się w „Opowieściach” niewiele, ale bardzo taktowanie i poruszająco. Zwykli ludzie przeżywali zwykłe dramaty, a życie toczyło się swoimi popieprzonymi ścieżkami. Ot, kawał świetnego obyczajowego komiksu o małych sprawach, którego akcja dzieje się w ciekawych (z naszego punktu widzenia) lokacjach.

Co ciekawe, gdy po sukcesie „Opowieści” Lemire zaczął pisać dla DC i Marvela, nie stracił swojego stylu. I „Czarny młot” jest wypadkową dwóch czynników – miłości do superbohaterów i uważności na ludzkie losy. Album opowiada o wymyślonej przez Lemire’a drużynie nadludzi, z których większość w dość jawny sposób inspirowana jest bohaterami znanymi od dawna: Golden Gail ma w sobie coś z Miraclemana, Barbalien to wypisz wymaluj Martian Manhunter, Abraham Slam dzieli swój origin story z Kapitanem Ameryką, a ukochany Madame Dragonfly to tak jakby Swamp Thing. Rzecz w tym, że ta banda indywiduów z nieznanych powodów została uwięziona w nieznanym sobie świecie, na nudnej farmie. I od 10 lat, nie mogąc się wydostać, wiodą zwykłe życia prowincjonalnych farmerów. Golden Gail, jako że jest uwięziona w ciele 9-latki, wciąż chodzi do szkoły. Abraham Slam romansuje z miejscową kelnerką, Dragonfly wspomina swojego ukochanego etc.

Póki co superbohaterstwo dzieje się tylko w retrospekcjach, zaś na planie współczesnym mamy dobrze napisaną opowieść obyczajową, traktującą o przekonujących bohaterach i ich codziennych troskach. Mnie to rusza, zwłaszcza, że Lemire potrafi lepić naprawdę rozczulające, małe dramaty i widać to na niemal każdej postaci (poza Gail, której brakuje głębi, więc w kółko kręci się wokół jednego tematu, jakby nic innego się w jej życiu przez te 10 lat więzienia nie wydarzyło). Na szczególną uwagę zasługuje Abraham Slam romansujący na emeryturze, bo temat dojrzałej miłości to w popkulturze rzadkość, a dobrze poprowadzony temat dojrzałej miłości nie zdarza się prawie nigdy.

Kreska Deana Ormstona świetnie oddaje zwyczajność postaci, a fakt, iż rysownik w trakcie prac nad komiksem przeszedł wylew i rekonwalescencję, sprawia że patrzy się na te kadry z jeszcze większym szacunkiem. Doskonale poradzili sobie też koloryści, ale to akurat oczywista oczywistość, bo jednym z nich był Dave Stewart, człowiek-legenda, zasługujący na wieczny szacun. Fajnie też, że Lemire odtwarza całą tę superbohaterską otoczkę, kojarzoną ze starymi komiksami – są i źle brzmiące monologi, jest specyficzna paleta barw, są karty z postaciami i tak dalej. Widząc z jak szczerą sympatią scenarzysta traktuje swoje postaci, trudno się nią nie zarazić. I nie związać jeszcze mocniej z „Czarnym młotem”.

Brałem do rąk, nie spodziewając się abolutnie niczego. Teraz niecierpliwie czekam na drugi tom.

Fabuła „Maniaka miłości” Korena Shadmiego streszcza się w sumie w podtytule: „Wyznania Seryjnego Randkowicza” (nie pytajcie, czemu Seryjny Randkowicz zapisany został od wielkich liter, sam tego nie rozumiem i podejrzewam, że nie ma to wielkiego sensu). No więc jest to komiks o neurotycznym nowojorczyku w okolicach trzydziestki, który dochodzi do wniosku, że jego życie się kończy i nie chce być samotny, zapisuje się więc na Tindera i zaczyna randkować z przypadkowymi kobietami. Z początku idzie mu pokracznie, ale z czasem zmienia się w pierwszej wody ruchacza, uwodzącego dziewczyny na poprawnie zredagowane SMS-y pozbawione emotek (w komiksie pada sugestia, że to wystarczy, by być bogiem Tindera).

Nie jest do końca jasne, czy to opowieść autobiograficzna. Shadmi rzuca kilka wskazówek, że tak (bohater jest do niego podobny, wszyscy nazywają go K. i choć nie jest rysownikiem, to animacja nie jest przecież bardzo od rysunku odległa), ale z drugiej strony wszystko to układa się w tak stereotypową fabułę, że trudno nie odbierać jej fikcyjnie – tym bardziej, że w samym komiksie znajdują się nawiązania chociażby do „Zwrotnika Raka” czy twórczości Roberta Crumba. W każdym razie napięcie pomiędzy prawdą i fikcją nie jest tematem „Maniaka miłości” – Shadmi miał raczej ambicję narysowania klasycznego komediodramatu obyczajowego o randkowaniu, seksie i samotności w erze cyfrowych znajomości. Wyszło mu to nieźle: bywa zabawnie, bywa prawdziwie, bywa do bólu przewidywalnie (rozmowy K. z psychoterapeutką), bywa zaskakująco seksownie, bo choć nie jest to pornol, to sceny erotyczne narysowane są na tyle sprawnie i jest ich na tyle dużo, że robią robotę.

Jedyne moje zastrzeżenie jest takie, że „Maniak miłości” zdaje się celowo plasować w środku stawki. Tak, jakby Shadmiemu nie zależało na powiedzeniu czegoś nowego i oryginalnego, a zaspokajała go rola mniej utalentowanego epigona Woody’ego Allena, Roberta Crumba, Chestera Browna i Adriana Tomine. To album, który daje dużo czytelniczej satysfakcji, albo idzie po bezpiecznych, wydeptanych ścieżkach, ani na moment z nich nie zbaczając. Nie znajdziecie tu żadnej szarży na prawdę o współczesności, żadnych ciekawszych zabiegów formalnych, żadnych odważniejszych scen porno ani dających do myślenia dowcipów. Wszystko jest tu bezpieczne, pomyślane pod konserwatywnego czytelnika – nawet nie dlatego, że sceny porno zawsze w odpowiednim momencie wyhamowują, ale dlatego, że fabuła skonstruowana jest tak schematycznie, że nawet przewidywalny, pocieszny happy end, tylko pozornie pozostawia odbiorcę w zawieszeniu.

Czy to źle? Nie. „Maniaka miłości” czyta się bardzo dobrze, a ta odrobina pikantniejszej erotyka dobrze robi obyczajowym stereotypom, na których opiera się scenariusz. Nie spodziewajcie się jednak komiksu, który wstrząśnie waszym światem.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.