Tomasz czyta: „Stolp”

Zacznijmy od oczywistości. „Stolp” narysowany jest tak, że kurwa mać.

Prace Wojtka Stefańca poznałem w 2011 roku, przy okazji „Szelek” – drugiej części cyklu Jerzego Szyłaka. Od tamtej pory jest to dla mnie jeden z najwybitniejszych rysowników naszych czasów, każdym kolejnym komiksem udowadniający swoją klasę, a „Noir” i „Ludźmi, którzy nie brudzą sobie rąk” zapisujący się do historii polskiego komiksu (i przy okazji wchodzący do Telexpressowej Galerii Ludzi Pozytywnie Zakręconych, zasiadając w loży geniuszy-psychopatów, przy których czujesz się malutki).

Pełnowymiarowy, wizyjny artysta. Człowiek, którego komiksy trzeba czytać po kilka razy, tylko po to, by każdy, cudownie psychodeliczny kadr wycisnąć do cna*. Sposób w jaki Stefaniec manipuluje fizjonomią swoich postaci, jak operuje barwami, jak przeskakuje ze stylu do stylu (przez cały czas pozostając najbliżej Witkacego – przynajmniej dla mnie, człowieka, który na malarstwie nie zna się w ogóle)… To zapiera dech w piersiach. W sensie dosłownie – czytasz takie na przykład „Wróć do mnie jeszcze raz” i zapominasz oddychać, bo nie chcesz zakłócić tej pięknej chwili nirvany.

„Stolp” wygląda pięknie nawet wtedy, gdy wygląda ohydnie, bo akurat z głowy denata wypełza robactwo. Stefaniec, który już ze Sztyborem przećwiczył obrazowanie halucynogennych, narkotycznych wizji, jedzie tutaj bez żadnych hamulców i kompleksów. Niemal każdy kadr jest szalony, płynny i nieuchwytny, a postaci i świat przedstawiony ześlizgują się w psychodeliczne szaleństwo tak naturalnie, że po kilku stronach przestajemy się temu dziwić i przyjmujemy do wiadomości, iż taki to jest po prostu świat. Jedyne, na co zwróciłem uwagę, to nieco zbyt konserwatywne kadrowanie. Czytelne i „kwadratowo-prostokątne”, podczas gdy do wizji tak szalonych jak w „Stolpie” być może bardziej pasowałyby jazdy w stylu Andreasa. Plansze-zagadki, wprowadzające czytelnika w zakłopotanie; stawiające przed nim łamigłówkę i zamykające go w labiryncie takim samym, w jakim znajdują się postaci komiksu.

Akcja „Stolpa” (narysowanego, co już wiecie, przez Stefańca, a napisanego przez znanego pisarza, którego książki nigdy nie czytałem, bom głupi: Daniela Odiję) rozgrywa się w jakiejś dalekiej, ponurej przyszłości, w której niedobitki ludzkości zgromadziły się w ostatnim, nieskończonym mieście, Bardo. Rządzonym przez wszechwładnego Naczelnego, a napędzanym przez farmaceutyki pozwalające chociażby na telepatyczną komunikację (lub wyżerające ludziom wnętrzności od środka, jak popularny w mieście narkotyk – Styks). Problem w tym, że Bardo umiera. Całkiem dosłownie, rozpadają się bowiem jego budynki. Umierają też ostatnie zwierzęta i powoli wymiera ludzkość – którą jakaś tajemnicza zaraza pozbawiła zdolności do reprodukcji. Nadzieją na przetrwanie zarówno miasta, jak i człowieka jest program eksperymentów na dzieciach prowadzony przez doktora Majnda. Ale ten, jak łatwo się domyślić, nie cieszy się popularnością wśród obywateli. Głównym bohaterem jest póki co Stolp – rozpadający się, odpalający papierosa od papierosa i łykający wciąż jakieś piguły łowca, poszukujący dla miasta dzieci. Innymi ważnymi graczami są dwupłciowy przyjaciel Stolpa, artysta performer Rege; i jakiś podejrzany szef lokalnej mafii, z którym Naczelny ma własne porachunki. Co ciekawe, w tomie pierwszym nie ma żadnej znaczącej postaci kobiety (poza, widzianą tylko na plakatach, dziewczynką, której szuka Stolp).

Nie chcę po pierwszym tomie wyrokować o temacie całej tetralogii, ale poza oczywistymi – ulotnością rzeczywistości i świadomości – na pierwszy plan wysuwa się kwestia rodzicielstwa. I egoizmie i odpowiedzialności rodzica. To temat, do którego Odija nawiązuje niemal w każdym wątku. Odbierane rodzicom dzieci są nadzieją na przetrwanie Bardo (dawaną miastu przez Naczelnika – despotycznego ojca ludzkości). Zdobywać je pomaga sam Stolp. Który zresztą najprawdopodobniej sam stracił dziecko (choć równie dobrze Rita może się okazać klasyczną, noirową, zagubioną kochanką) i w końcowych scenach dostaje szansę, by w jakiś sposób dziecko odzyskać (inne). Dużo się tu też mówi o świecie, przekazywanym kolejnym pokoleniom. Stolp, Naczelnik, Majnd, Rege zdają się być z pokolenia rządzących światem egoistów, eksploatujących bez zahamowań kończące się zasoby umierającego Bardo. Zdają sobie sprawę, że pozostawią po sobie jakieś niewyobrażalne, niemożliwe do zamieszkania śmietnisko, ale chyba niewiele mogą na to poradzić. Zresztą, i tak nie wierzą, że świat przetrwa.

Inna myśl, ta o naturze rzeczywistości i świadomości. W trakcie jednej ze swoich narkotycznych wizji Stolp myśli: „Jeśli myślisz, że znasz różnicę między jawą a snem, śnisz. Jeśli jesteś pewien tego, co widzisz i za czym dążysz, śnisz. Przebudzenie to skok w kolejny sen. Świat między snem i jawą to rzeczywistość śmierci”**. Te enigmatyczne zdania wydają mi się chwytać to, co dzieje się na kartach „Stolpa”. Świat wykreowany przez Odiję i Stefańca to oniryczno-psychodeliczny labirynt, w którym niczego nie można być pewnym. Owszem, kryje się w tym grzęzawisku tradycyjna fabuła (prywatny detektyw dostaje na ostatnich stronach zlecenie, a dr Majnd staje przed zagadką, która może uratować Bardo), ale chwytanie się jej może być złudne. Ważniejsze jest tu wszystko, co dzieje się pomiędzy. Wędrówki w snach i narkotycznych wizjach. Przywoływane raz po raz poetyckie monologi, z których sporo pochodzi z poezji Leśmiana. Miasto żyjące samo dla siebie, jednocześnie neonowe i oniryczne; architektonicznie bardzo „obecne” i na skraju samorozpadu; jazgotliwe niczym reklama telewizyjna ale i puste i, nie wiem, samotne (?). „Stolp” dzieje się w świecie, w którym pytanie o rzeczywistość wydaje się grubym nietaktem. To opowieść zlepiona z antyutopii, kryminału, narkotyków, snów i poezji. Dokładnie tak dziwaczna i (póki co) nieuchwytna, jak możecie sobie wyobrazić.

Jeżeli właśnie o tę nieuchwytność chodziło autorom, to odnieśli sukces. „Stopla” czyta się w podkręconym na pełen regulator trybie „co jest kurwa?”. Z jednej strony to fajne, ale z drugiej bardzo nie. Bo „Stolp” potrafi zmęczyć i bardzo do siebie zniechęcić. Wymykający się zrozumieniu świat łatwo odrzucić, tym bardziej, że tłumaczony jest wciąż i wciąż, jakby autorzy nie wierzyli w inteligencję czytelnika. Bełkotliwe truizmy wygłaszane przez Stolpa mogą śmieszyć. A ten fabularny szkielet, który ma czytelnika poprowadzić przez historię, może okazać się niewystarczający. Wszystko to „może”, bo „Stolp” to przede wszystkim pierwsza część. I nie wiem, czy najgorszą decyzją zarówno autorów jak i wydawnictwa, nie była właśnie ta o podzieleniu „Tetralogii Bardo” na wydawane co 2-3 lata tomy (o ile będziemy mieć szczęście, znając polskie serie komiksowe, może to trwać o wiele dłużej, może się nawet nigdy nie skończyć [choć Stefaniec zapewnia, że się skończy]). Lektura samego „Stolpa” to fascynujące doświadczenie, które jednak nie daje poczucia żadnego „domknięcia”, towarzyszącego zazwyczaj zamykaniu książki. Oczywiste jest dla mnie, że przed lekturą drugiego tomu, pierwszy będę musiał przeczytać od nowa – nie ma takiej opcji, bym za dwa lata pamiętał wszystkie wskazówki i pourywane myśli. Przed trzecim, będę musiał przeczytać tom pierwszy i drugi. A przed czwartym, znów wszystkie trzy. Skończy się to więc tak, że za 8 lat (jak Bóg da!) i tak będę czytał „Bardo” w całości – jak potężną, wieluset stronicową powieść graficzną, o której wcześniej słyszałem, z którą mam jakieś wspomnienia i skojarzenia, ale którą mogę pojąć dopiero teraz.

Albo i nie.

* Przykład ze „Stolpa” – śledźcie balonikowego pieska w scenie rozmowy u Rege

** Luźna myśl na marginesie: zwróćcie uwagę, jak często w „Stolpie” ktoś (zazwyczaj Stolp) przechodzi przez jakieś drzwi. Kojarzycie to śmieszne uczucie ze snów, że każde drzwi mogą prowadzić kij wie gdzie?

 

DISCLAIMER: Znam i lubię Wojtka Stefańca; komiks wydało wydawnictwo, które wydało także mój komiks; nie znam twórczości Daniela Odiji, ale postaram się coś przeczytać w najbliższym czasie.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.