Tomasz czyta: „Pragnienie” Richarda Flanagana

Po „Pragnienie” sięgałem z pewną taką nieśmiałością. Richard Flanagan znokautował mnie jakiś czas temu nagrodzonymi Bookerem „Ścieżkami Północy”. Przepiękną i tragiczną książką, którą odebrałem tak osobiście, że od razu zaliczyłem do grona najlepszych, jakie w życiu czytałem. Bałem się więc, że „Pragnienie” nie będzie równie wybitne, a przez to będzie rozczarowaniem i zniechęci mnie do Flanagana. Niepotrzebnie oczywiście.

Chyba najważniejszą bohaterką „Pragnienia” jest Mathinna – aborygeńska dziewczynka, z jednej strony obserwująca konanie swojego ludu, z drugiej zaś będąca obiektem przedziwnego eksperymentu pedagogicznego, w ramach którego została zaadoptowana przez sir Johna Franklina, gubernatora Ziemi van Diemena (Tasmanii) i jego żonę Lady Jane. Mała czarna dziewczynka staje pomiędzy dwiema cywilizacjami – z jednej strony żyła wśród swoich na tyle długo, że w oczach Brytyjczyków wciąż jest dzika; z drugiej, oderwano ją od rodziny, gdy była bardzo mała, by zrobić z niej maskotkę i przykład. To się oczywiście mogło skończyć tylko tragedią, i tylko w czasach szalejącej kolonizacji, porządni ludzie mogli sądzić, że takie postępowanie nie tylko ma sens, ale i jest moralne.

Ale Flanagan nie skupia się wyłącznie na Mathinnie. Równie ważni są w „Pragnieniu” Franklinowie. On, stateczny brytyjski sir, niegdyś uczestnik ryzykownych wypraw arktycznych, a obecnie znudzony i bezwiedny urzędnik korony, któremu wydaje się, że wszystko może (bo przecież jest sir). Ona, sterująca małżeństwem, bardzo ambitna, ale i szalenie niespełniona. A w przyszłości jeszcze Charles Dickens, najwybitniejszy pisarz swoich czasów, którego Lady Jane angażuje do obrony dobrego imienia sir Johna (którego kolejna wyprawa arktyczna kończy się słynną katastrofą i plotkami o kanibalizmie). Nie jest to Dickens posągowy i socjalistyczny. Flanagana bardziej niż wystawianie laurki interesuje przedstawienie człowieka pełnego namiętności i wątpliwości. Z jednej strony cholernie charyzmatycznego i pewnego siebie, z drugiej zakompleksionego, porywczego i przegranego. Jak wszyscy bohaterowie „Pragnienia”.

Zdaję sobie sprawę, że Flanagan bywa kiczowaty i żywi niezdrowe upodobanie do melodramatu. Było to widać w „Ścieżkach Północy” i widać w „Pragnieniu”. Zdarzają mu się całe akapity ckliwości czy wymuszone aforyzmy, pochodzące jakby spod ręki zupełnie innego – o wiele mniej utalentowanego – pisarza. Bywa też, że konstruuje sceny, jakby wprost wyjęte z drogiego amerykańskiego filmu i czytelnikowi, który na nie trafia z automatu włącza się w głowie hollywoodzka ścieżka dźwiękowa. Ale świadom swojego warsztatu Australijczyk używa kiczu w bardzo konkretnym celu. By złamać serca czytelnikom. Bo „Pragnienie” to przede wszystkim książka przejmująco smutna. Mówiąca o niemożności, bezsensie i tych krótkich chwilach, w których człowiek podejmuje najważniejsze decyzje w życiu, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Niemal wszyscy bohaterowie kończą przegrani i świadomi swojej klęski. Nie dlatego, że zbankrutowali czy umarli (choć i to im się zdarza), ale dlatego, że skonfrontować się muszą ze swoim własnym nienasyceniem. Zarówno sir John, Lady Jane, Protektor Robinson, jak i Charles Darwin doznają w pewnym momencie bolesnego momentu samoświadomości, w którym dociera do nich całe okrucieństwo świata i tragizm ich losów. I nie jest to moment, po którym cokolwiek się odmienia. Flanagan nie wierzy chyba w takie proste rozwiązania. Zamiast odmiany jest tylko ciążąca już do końca świadomość porażki.

Przy całym okrucieństwie z jakim Flanagan konfrontuje bohaterów z ich przegranymi żywotami, australijski pisarz pozostanie niezwykle wrażliwy i ludzki. Nikt tu nie jest zwykłym draniem. Nikomu nie zostaje wystawiona zbyt surowa ocena. Nawet gdy Flanagan pisze o rzeczach strasznych – chociażby bezmyślnych zbrodniach kolonializmu – robi to bez prokuratorskiego zacięcia. Wchodzi do głów swoim bohaterom. Przedstawia ich tok myślenia. Pokazuje, jak złe rzeczy robią, ale z drugiej strony nie wierzy w drzemiące w człowieku, niewytłumaczalne zło. Raczej w głupotę, intelektualne lenistwo i skłonność do posługiwania się wygodnymi, myślowymi schematami.

No i jeszcze język. Tłumaczone przez Macieja Świerkockiego książki Flanagana czyta się na jednym wdechu. Flanagan i Świerkocki tworzą urzekająco piękne zdania – wyrafinowane, skomplikowane, ale na tyle proste by nie psuć czytelniczego flow. Raz na jakiś czas, raczej częściej niż rzadziej, zdarzą się też prawdziwe perełki, które czyta się po kilka razy, w postawie szacunku i zazdrości. Kiedy trzeba fraza Flanagana i Świerkockiego jest okrutna, kiedy trzeba, porywająca, ale zawsze ma w sobie ten piękny, przejmujący smutek, to nienasycenie, jakiś taki „potencjał niespełnienia”, który moim zdaniem jest sednem twórczości tego pisarza. Zarówno „Pragnienie”, jak i „Ścieżki Północy” są także doskonale skomponowane. Rozwijają się powoli, niby on niczego, by w środkowej części powoli otworzyć się przed czytelnikiem i wciągnąć w swój świat, a w finale wepchnąć w prawdziwy wir (chciałbym napisać: „wir namiętności” – ale boję się, że takie sformułowanie odstraszy wszystkich) – pojawiający się niby nagle, ale jak się temu bliżej przyjrzeć, to zapowiadany od dawna, będący logiczną konsekwencją kierunku, w którym rozwijały się wątki.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.