Full Throttle to zła gra, która źle się zestarzała, i wielkie rozczarowanie

Nie ma, że nostalgia to tamto, że tak jest z większością starych gier, że wracamy do nich po latach i okazują się gorsze, niż wspominaliśmy. To było moje pierwsze pełne podejście do Full Throttle (we wcześniejszych latach grałem w to najwyżej godzinę, jakoś nigdy nie zaszedłem dalej), podobnie jak w ostatnim roku miałem pierwsze pełne podejścia do Day of the Tentacle i Grim Fandango, i obie te gry okazały się rewelacyjne.


Day of the Tentacle to przede wszystkim natchniony projekt. Pod względem konstrukcji fabuły, zagadek i tego, jak te dwa elementy się ze sobą przeplatają, dorównuje mu może tylko Indiana Jones and the Fate of Atlantis. Day of the Tentacle to gra, przy której raz po raz czujemy 1) się zajebiście mądrzy, bo udało nam się rozwiązać jakąś sprytną zagadkę i jednocześnie 2) olbrzymi podziw dla inteligencji projektantów. Praktycznie każde rozwiązanie, nawet jeżeli zajęło nam więcej niż powinno i dostarczyło mnóstwa frustracji, na koniec okazuje się satysfakcjonujące; i przybijamy piątkę sobie i mentalnie Schaferowi.

Z Grim Fandango nie jest tak dobrze. Tu już pojawiają się zagadki, po których rozwiązaniu nie czujemy się dumni ani mądrzy, tylko czujemy się „eee serio?”. Ale nic to, brniemy w to, bo raz, że nie zawsze jest tak źle, a dwa – co ważniejsze – wszystkie swoje braki gra wynagradza z nawiązką fabułą, światem, postaciami, całą tą otoczką. Plus jest naprawdę śmieszna, tak jak naprawdę śmieszne jest też Day of the Tentacle, więc nawet jak irytuje, to chce się z nią siedzieć dalej.

Na koniec po przejściu Grim Fandango nie pamiętałem tych 2-3 naprawdę irytujących i zwyczajnie głupich zagadek – pamiętałem Manny’ego i pamiętałem Meche, i pamiętałem Glottisa, pamiętałem, jak śmiałem się na dachu podczas przeganiania gołębi i jak wzruszałem podczas najlepszych „casablankowych” sekwencji gry.

A Full Throttle nie ma nic. Nic z tego. Nie ma ciekawych postaci, nie ma ciekawego scenariusza; ma stereotypowe, przewidywalne, mało interesujące epizody, sprawiające wrażenie części większej, lepszej historii. Nie ma dobrych dialogów, ma najwyżej niezłe one-linery (jak kiedy jedna z drugoplanowych postaci mówi do Bena, głównego bohatera, „help me Ben, you’re my only hope”); ale i ich jest jak na lekarstwo.

Nie ma ciekawych zagadek. Wszystkie są albo całkowicie oczywiste (zupełnie na serio trzeba tu np. przegonić psa za pomocą kawałka mięsa znalezionego w lodówce), albo – jeszcze gorzej – nie dające się rozwiązać przez wymyślenie, tylko wymagające wielu podejść metodą prób i błędów (jak walki z motocyklistami na autostradzie – każdego z nich trzeba pokonać w inny sposób, każdy też zostawia swoją broń po pokonaniu, powiększając liczbę dostępnych graczowi możliwości, ale co działa na kogo – tu już nie ma żadnej logiki; trzeba więc spędzić pół gry na powtarzaniu tych nudnych, irytujących walk, aż zdobędziemy wszystkie potrzebne przedmioty).

A do tego wszystkiego jeszcze pełno jest w Full Throttle takich sztucznych wypełniaczy, tanich sztuczek, stosowanych czasami przez twórców przygodówek. Gdzie liczą oni na to, że rozwiązanie jakiegoś problemu zajmie nam dłużej, niż powinno, bo nie zauważymy, że jakaś lokacja się scrolluje, z innej można pojechać w kierunku, którego początkowo się nie spodziewaliśmy, etc. Gdyby usunąć te zagrywki, powtarzalne elementy zręcznościowe i zagadki, i wydestylować grę do faktycznych wyzwań logicznych, to z tych 5h, które w nią grałem, zrobiłaby się może godzina, a może i nawet mniej.

To wielkie, wielkie rozczarowanie i zdecydowanie najgorsza gra Tima Schafera, w jaką grałem. Tym bardziej kompletnie nie kumam teraz rozczarowania Broken Age wśród ludzi, którzy stawiali na piedestale Full Throttle. Nic w tej grze nie ma. Nie mam pojęcia, czemu ktokolwiek w dzisiejszych czasach mógł ją dobrze ocenić. Niespecjalnie nawet rozumiem, czemu podobała się kiedyś. Nic, co w tej grze się robi, nie sprawia satysfakcji czy radości.

Może filmowość? Ale ta się strasznie źle zestarzała – ścieżka dźwiękowa się rwie, sekwencje nie przechodzą płynnie jedna w drugą. Może to dlatego, że tyle już pod względem filmowości w grach osiągnęliśmy od tamtego czasu, że trudno się tym teraz zachwycać. Muzyka też nie bardzo, jest jej tak mało i niespecjalnie współgra z rozgrywką, ot wzmacnia kilka cutscenek. Cutscenki bywają niezłe, ale znów – jako pojedyncze miniatury, nie jako fragmenty większej historii.

I na koniec, kiedy lecą napisy końcowe, nie mamy tu wrażenia, że przeszliśmy z bohaterem jakąś drogę, że coś przeżyliśmy, że uczestniczyliśmy w jakiejś historii. Mamy wspomnienie przeklikiwania się przez serię nudnych, luźno ze sobą powiązanych lokacji, rozwiązywania banalnych albo irytujących zagadek albo przechodzenia koszmarnie irytujących sekwencji zręcznościowych.

No, grafika jest ładna – i w starej, i w nowej wersji.

Dominik Gąska

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.