Cibele

„Cibele” to idealne połączenie amatorskiego, niskobudżetowego kina z amatorskimi, niskobudżetowymi grami wideo.

Wszystko tu wygląda i działa topornie. Toporne jest „aktorstwo” Niny (cudzysłów, bo wiele wskazuje na to, że to utwór autobiograficzny), toporne są wstawki wideo (pamiętacie modę na naprawdę amatorskie filmy kręcone na naprawdę amatorskim sprzęcie, które robiły później wielką karierę na wczesnym youtubie, bo w 10-minutowym materiale trafił się jeden celny tekst – to mniej więcej ten poziom), toporna jest sama Cibele – gra, w którą gra główna bohaterka i na czacie której poznaje Blake’a, swoją internetową sympatię. Czyta się to nieprzyjemnie, gra bardzo niezręcznie, a ogląda z rosnącym poczuciem zażenowania, które ostatnio towarzyszyło mi podczas występu na szkolnej akademii.

Ale z drugiej strony, ma też „Cibele” urok amatorskiego, niskobudżetowego kina, co to jeździ po festiwalach i choć nie zdobywa nagród, to znajduje sobie nielicznych wyznawców – cichych, wiernych admiratorów, uważających, że mają przewagę nad resztą społeczeństwa, bo oto odkryli tę wspaniałą perełkę kina niezależnego.

„Niezręczność” realizacyjna dobrze koresponduje z niezręcznością życiową Niny – 19-letniej dziewicy uzależnionej od słabej poezji, anime, Final Fantasy i znajomości z czatów. Całość trwa jakieś 70 minut i pomiędzy minutami 20 a 60, czułem głównie znudzenie, ale w finale pomyślałem sobie, że być może nie jest to Jarmusch, ale udało się „Cibele” uchwycić jakąś ulotną prawdę o cyberromansach. A 70 minut mojego życia, to akurat tyle ile mogę stracić, by sobie o tej prawdzie przypomnieć.

Jeżeli więc byliście kiedyś na Dwóch Brzegach, Nowych Horyzontach czy innych Sundance i około 23:00, wstając z głośnym jękiem z niewygodnego, zdezelowanego kinowego fotelika, uświadamialiście sobie, że zapłaciliście za karnet konkretny hajs, by całe dnie oglądać bardzo źle zrealizowane, grafomańskie filmy i było wam z tym dobrze, to „Cibele” jest właśnie dla was.

(tomek pstrągowski)

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.