Uncharted Sześć na Dziesięć

Uncharted 4 jest jak stary, dobry znajomy z liceum, z którym widujesz się raz na 3-4 lata, idziecie na piwo, wypijacie ich 8 i przez cała noc wspominacie najlepsze akcje z lat szkolnych – śmierdzące petami i wymiocionami imprezy u Giewonta Szalonego; prześliczna Izę z 3a co miała duże piersi i kiedyś upiła się tak, że tańczyła topless; i psor Malinowską od biologii, która zawsze łapała was na ściąganiu, ale na studniówce przymknęła oko na wódkę rozlewaną pod stołem. rozchodzicie się o 4 w nocy obiecując sobie wskrzeszenie tej miłości i cotygodniowe najebki, ale następnego dnia, cierpiąc w korpo na kacu, jakoś nie piszesz, nie dzwonisz, na piwo nie zapraszasz, a w głębi duszy modlisz się też, by i on nie zadzwonił, nie napisał, nie zapraszał. bo owszem, było miło, ale jakoś tak głupio, to praktycznie obcy człowiek – owszem, kiedyś bliski i pociągający, ale obecnie niemal w ogóle już ci nieznany, z którym nie czujesz żadnych bliższych związków, poza tymi rzadkimi, rzewnymi chwilami, gdy zalewa cię sentyment za dniami szumnej młodości.

niby wszystko jest tu na swoim miejscu. strzela się fajnie*, skacze przyjemnie**, a scenariusz sympatycznie żeruje na ukochanych klonach Indiana Jonesa i Tomb Raidera. ale pod tym nie ma nic więcej – żadnego twista, żadnej głębi, żadnego pomysłu wychodzącego poza schemat z lat 80.: „idź, zabij wszystkich złych, poskacz trochę, a później boss i happy end”. Uncharted 4 to gra tak cholernie konserwatywna, że mogłaby być polskim politykiem głównego nurtu – nie przyjmującym do wiadomości rozwoju technologii i nowych narracji, posiwiałym starszym panem, który boi się zmian tak bardzo, że od 30 lat sprzedaje to samo, tylko co 4 lata trochę inne, trochę bardziej podkolorowane, podrasowane, ale przecież kurde fałszywe, stare i po prostu grzybem śmierdzące.

w trakcie 14 godzin rozgrywki był taki kilkugodzinny moment, w którym dałem się oszukać i bawiłem absolutnie wyśmienicie – wręcz niepokojąco dobrze, jak na strzelankę, robiącą DOKŁADNIE TO SAMO od 9 lat (sic!). skakałem po ruinach, zabijałem ludzików, podziwiałem widoczki i napawałem ciągnącymi w nieskończoność przerywnikami filmowymi. pomyślałem wtedy, bo taki ze mnie intelektualista, że lubię pomyśleć w trakcie grania: „kurde, gra to jak gra, ale ten scenariusz idzie w ciekawym kierunku, może powie mi coś ciekawego o relacji Eleny z Nathanem, może mnie zauroczy swoją dojrzałością, tak jak The Last of Us, może finał naprawdę zmiażdży mi serce i wyciśnie ze mnie ostatnie soki, niczym dobre porno z końmi”. ale gdzie tam, przecież to Uncharted, tu nie ma prawa wydarzyć się nic prawdziwe poruszającego, tu nawet rozczarowana, przekonująca Elena koniec końców okazuje się tylko kolejną fantazją gracza, na temat dziewczyny, co to rozumie wszystkie twoje wady i wspiera pasje twe, nawet jeżeli polegają one na mordowaniu setek i równaniu z ziemią zabytków klasy -1.

więc tak, było fajnie, ale mam nadzieję, że to już prawdziwy Kres złodzieja. wiem, że epilog zapowiada nowe, piękne i inne, lecz nie wiem, czy chce mi się na to czekać. bo przez ostatnie 9 lat zmieniły się nawet Call of Duty, a SLD nie weszło do sejmu. zmiany są więc możliwe – po prostu niekoniecznie w rodzinie Uncharted, która ostatecznie stała się zmurszałą, zasiedziałą, zakochaną w sobie familią, którą sąsiedzi lubią mieć w okolicy, bo podbija to ceny nieruchomości, ale nie bardzo chcą mieć coś więcej wspólnego, bo po co, przecież wiadomo, czego się po nich spodziewać od początku do końca, więc niech gniją w tej swojej jaskini i wymrą, jak dinozaury.

6/10, w finale ziewałem

(tomek)

* Drake to wciąż masowy morderca zabijający casualowo jakieś 6 setek najemników
** nie ma to jak przypierdolić z całym impetem w pionową skałę i złapać się dwucentymetrowej krawędzi

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.