Hyrule znaczy zachwyt

Jeżeli za kilka lat będę wspominał tegoroczną Zeldę, jako najlepszą piaskownicę, w jaką kiedykolwiek grałem, to dzięki tej chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem Farosha.

Przedzierałem się właśnie przez góry w okolicach wielkiego mostu nad Hylią. Wiedziałem, że chronią go potężni wrogowie, a mój Link wciąż miał ledwie kilka serduszek zdrowia i najprostsze miecze. Wybrałem więc – jak wiele razy wcześniej – drogę na przełaj. Żmudną pieszą wędrówkę po okolicznych wzniesieniach, polegającą na bezmyślnym trzymaniu sprintu. Ścieżka prowadziła zygzakiem, pośród wzgórz i lasków. Szła noc. Mżyło. Raz po raz traciłem z oczu zarówno most, jak i rzekę i nie byłem nawet pewien, czy zmierzam w dobrymi kierunku. I wtedy, w okolicach północy, wybiegłem zza kolejnego szczytu wprost na plażę. Na horyzoncie majaczył most, a pod nim prześlizgiwał się Farosh. Ogromny, majestatyczny smok. Mieniący się złotem i wyładowaniami elektrycznymi. Spektakularny i milczący. Nie jeden z tych europejskich jaszczurów, ale dalekowschodni wąż. Oczywiście, że widziałem wcześniej smoki w grach wideo. Kilka nawet zabiłem. Z innymi paktowałem. Niektóre polubiłem. Ale żaden nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak ten łagodny gigant poruszający się sinusoidalnym ruchem nad spokojną powierzchnią wody. Prześlizgujący się pod prastarym mostem. Skrzący się elektrycznością w nocnej mżawce. Zjawiskowy.

Albo tej chwili, gdy ujrzałem spadającą gwiazdę. Jak zwykle robiłem coś innego – najlepsze rzeczy w Zeldzie zawsze dzieją się, gdy ty akurat robisz coś innego. Wspinałem się na wieżę, by odkryć mapę okolicy. Byłem poobijany i kiepsko uzbrojony – dzikie Hyrule ma nad Linkiem przewagę i nigdy nie pozwala mu zapomnieć o tym, jak mały i bezbronny jest. Z początku myślałem, że to niewinna animacja nieba. Jeden z tych nic nie znaczących ozdobników, których pełno w sandboxach, a które mają budować iluzję życia. Ale w Zeldzie spadająca gwiazda jest spadającą gwiazdą. Moja uderzyła u stóp stromych, rozgrzanych gór okalających jezioro Goronbi. Kilkanaście minut drogi od miejsca, w którym się znajdowałem. To nie była prosta decyzja. Dotarcie do wieży wymagało wiele wysiłku. Porzucenie wspinaczki i pogoń za… spadającą gwiazdą… była nielogiczna i niekorzystna. Zostałem na wieży. Wspinałem się dalej. Dopiero ze szczytu pofrunąłem w kierunku gwiazdy. Za późno. Nigdy nie odnalazłem miejsca uderzenia. Nie wiem więc, co ze sobą niosła. Wiem tylko, że przecinając nocne niebo nad Hyrule, wyglądała tak, jak powinny wyglądać spadające gwiazdy – jak spełnione marzenie.

Albo tej chwili, gdy przedarłem się przez Zagubiony Las – mroczną, pełną zdradzieckich mgieł puszczę, chroniącą miasto Koroków. Trafiłem do niego zupełnie przypadkowo. Pokonałem kolejną Boską Bestię i, jak zawsze po skończonym queście, zastanawiałem się, co dalej. Ruszyłem na zachód tylko dlatego, że znajdowała się tam duża czarna plama, nieodkrytego kawałka mapy. Zdobyłem okoliczną wieżę i sfrunąłem z niej między drzewa. Ale na ziemi puszcza przywitała mnie wykrzywionymi w przerażających grymasach drzewiskami i ognikami majaczącymi w gęstej mgle. Mogłem odpuścić. Ani w Puszczy, ani w mieście Koroków nie było wtedy nic, co by mnie zainteresowało. Ale pradawny, półżywy las hipnotyzował. Nie pozwalał odwrócić się do siebie plecami. Wymyśliłem więc sposób na pokonanie mgły, przedarłem się przez Zagubiony Las, dotarłem do miasta Koroków, porozmawiałem z prastarym drzewem, przypomniałem sobie kolejny kawałek przeszłości, raz jeszcze ujrzałem Zeldę i zdobyłem magiczny miecz. Bo takie rzeczy dzieją się w Hyrule.

Albo tej chwili, gdy nad wyspą Eventide rozpętała się burza, jakiej świat nie widział. Trafiłem tam przez przypadek. Oczywiście. Szwendałem się akurat po plażach, gdy ktoś mi powiedział, że można się tam dostać tylko drogą powietrzną. „Czyżby?” pomyślałem, znalazłem tratwę i ruszyłem przez morze. Podróż wymagała nieco wysiłku i kilku uników, ale ostatecznie postawiłem stopę na południowej plaży wyspy. I w tym właśnie momencie straciłem cały dobytek, zbroję i broń. Bo musicie wiedzieć, że cała Eventide to wyspa-zagadka, zmieniająca na chwilę Zeldę w grę survivalową. Bezbronny, półnagi Link musi się przekradać obok wrogów, gotować sobie posiłki i kryć przed burzami, a gdy już dochodzi do walki, towarzyszy jej świadomość, że każdy cios może się skończyć śmiercią i wygnaniem z wyspy. Kiedy więc, po dobrych 40 minutach żmudnego pokonywania przeciwności, nad moją głową rozszalała się burza z piorunami, a wokół mnie poczęła elektryzować się trawa, wiedziałem, że najważniejsze jest przetrwanie. Wyrzuciłem wszelkie zdobyczne uzbrojenie i skryłem się pod skałą, by przez kilka minut obserwować, jak porzucone miecze i tarcze ściągają na siebie pioruny. Patrzyłem na rozświetlane błyskami niebo; na rozchodzące się po trawie wyładowania elektryczne; na uciekające przed żywiołem zwierzęta; na targane wichrem drzewa; na deszcz. I nie nudziłem się ani przez chwilę.

Albo tej chwili, gdy na końcu mapy – zwiedzanym zupełnie przez przypadek, bo żaden quest mnie tam nie wysłał – odkryłem starożytny labirynt, wielkości piramidy, wszedłem więc na jego ściany i z góry rozszyfrowałem, jak dostać się do centrum.

Albo tej chwili, gdy na dnie kanionu – zwiedzanego, bo „było po drodze” – natrafiłem na starożytną świątynię, a w niej stał największy posąg bogini Hylii na całym Hyrule, strzeżony przez zastęp mechanicznych Strażników, których nie udało mi się pokonać lub oszukać, bo znów nie miałem przy sobie sensownej broni.

Albo tej chwili, gdy pośród mroźnych szczytów – zwiedzanych, bo ktoś mi powiedział, że można się tam nauczyć surfować na tarczy – odkryłem gorące źródła, wszedłem do nich, zdjąłem zbroję i przez kilka minut po prostu dryfowałem w parującej wodzie, czekając aż kąpiel wyleczy me rany.

Albo tej chwili, gdy ujeżdżając pustynną fokę, zaatakował mnie pół czerw, pół rekin-młot i stoczyłem z nim długą, trudną walkę, zakończoną bolesnym zwycięstwem.

Zelda nie jest grą idealną i wiele rzeczy można by w niej poprawić. System walki jest daleko niewystarczający, a samej walki jest w grze zbyt dużo. Rozpadające się uzbrojenie sprawia, że nawet rozwinięty Link walczy zazwyczaj jakimś zardzewiałym mieczykiem czy podpaloną gałęzią. A wieczny deficyt strzał zbyt często zmienia przygodę w opowieść o rozpaczliwych poszukiwaniach czegokolwiek, co można by wystrzelić z łuku. Fabuły jest zbyt mało i niemal wszystkie postaci to prostackie ucieleśnienia baśniowych stereotypów (poza Zeldą, Zelda jest wspaniała).

Ale Hyrule… Hyrule tętni życiem niczym Los Santos z GTAV, nie będąc przy tym kopią zasyfionego, amerykańskiego miasta, ale prawdziwą krainą fantasy, w której wydarzyć się może wszystko i wszystko się wydarza. Nie gwałty i strzelaniny, których aż nadto w serwisach informacyjnych, ale prawdziwa magia. Przygoda. Kurna, PRZYGODA! Żadna z przywoływanych przeze mnie lokacji nie oferowała uczciwej nagrody za eksplorację, bo nagrodą w Hyrule jest samo Hyrule – ogromny, magiczny świat skrywający setki tajemnic. Uwodzący majestatycznym pięknem i rozmachem. Zmienny, wrogi i potężny, a przy tym zapraszający i łagodny. Zapierający dech w piersiach. Dosłownie. Więc jeżeli za kilka lat będę wracał do tej Zeldy, jako najlepszej piaskownicy w historii, to właśnie dzięki Hyrule.


Pamiętajcie, że możecie nas wspierać na naszym Patronite.

Nie zachwycałbym się tą grą, gdyby nie kochany Mateusz Bobrowicz, który podarował nam Wii U. Dziękujemy!

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.