Radio Free Albemuth jest prawdziwym filmem, który naprawdę istnieje

Oczywiście najbardziej niewiarygodny w tym wszystkim nie jest pochodzący z innego układu gwiezdnego satelita, który krążąc po orbicie przekazuje ludziom tajemną wiedzę za pomocą różowego promienia. I nawet nie to, że wiedza ta ma pomóc w obaleniu komunistycznego reżimu, kryjącego się pod przykrywką faszystowskiego reżimu (co wam mogę powiedzieć, Dick zawsze szedł o krok dalej). Koniec końców najtrudniej tu uwierzyć w to, że da się zmienić świat na lepsze za pomocą piosenki rockowej.

I później przypomina sobie człowiek, że było to pisane w latach 70. i chce mu się powiedzieć, że są tu rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło waszym paranoikom.

*

Potrafię mieć szacunek do takich „tworów miłości”, nawet mimo ich niedociągnięć realizacyjnych. Szczególnie, że w tym wypadku nie chodzi o to, że po którejś stronie zabrakło talentu. Od strony aktorskiej nie ma się tu do czego przyczepić. Dzięki temu nie przeszkadza, że całość jest sprzedana z absolutnie kamienną twarzą, poza jednym żartem (też sprzedanym z kamienną twarzą); ale tu tak trzeba, nie czas na żarty, gdy oni tylko czyhają, by nas dorwać. Postacie żyją tą historią, z całą jej niewiarygodnością. Reżyser absolutnie wiedział, co robi.

Ale te efekty specjalne! Powiedzieć, że są tanie to mało. Powiedzieć, że są jak z polskiego serialu telewizyjnego to mało. One są jak z polskiego serialu telewizyjnego sprzed 10 lat. Zęby zgrzytają na tych scenach. Ale też rozumiem, że to musiało być tu pokazane. To nie jest jakiś Lynch, żeby później dorabiać sobie interpretacje i mówić, że tak naprawdę to było załamanie nerwowe, aborcja albo inne takie gówno. Tu się rzeczy dzieją naprawdę. Jeszcze chwila i Marsjanie będą niszczyć most Golden Gate, żeby przywołać pobieżnie sarkastyczną wypowiedź z filmu. Tylko że oni szydzą z tego i wiedzą jednocześnie, że to jedyna prawda, jaka jest. Bo jeżeli nie wierzyć własnym zmysłom, to czemu wierzyć.

*

Mam słabość do tych tanich, budżetowych, niszowych adaptacji Dicka. Ta może być nawet najbardziej tanią i budżetową z nich wszystkich. I nie jest to Łowca androidów ani Raport Mniejszości , ani nawet Przez ciemne zwierciadło. Dick całe życie marzył o światowej sławie, renomie i uznaniu – kto by się mu dziwił. Ale wiedział też, że jest jak dziecko, któremu na śmietniku szalonych, niesamowitych i zwariowanych pomysłów czasem uda się znaleźć prawdziwy skarb. A może tam chodziło o Boga?

Nie da się zrobić filmu, w którym będzie się mówiło o sekretnym państwie policyjnym, superinteligentnej cywilizacji z innego systemu gwiezdnego, transmisjach przez światy alternatywne, Bogu i Bóg wie czym jeszcze, po czym puścić go do kin i udawać, że wszystko gra.

Dlatego być może najlepsze rzeczy z Dicka nigdy nie wyjdą poza poziom kręconych minimalnymi nakładami finansowymi, niszowych dziełek, o których wiedzieć będą tylko najbardziej zainteresowani. Albo chociaż – dlatego nie powinny.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.