Tomasz czyta: „Ja, Nina Szubur” Daniela Chmielewskiego

Daniel Chmielewski zna się na robieniu komiksów, jak nikt.

Pokazywał to już jego debiutancki album „Zostawiając powidok wibrującej czerni”, w którym wpierw zarzucał czytelnika niepowiązanymi ze sobą one-shotami, by następnie, w drugiej części spiąć je w nieco jeszcze chropowatą, ale bardzo intrygującą quasi-autobiograficzną opowieść. Za to „Zapętlenie” – którego część posłużyła, jako praca dyplomowa na ASP – było już totalnym wariactwem i pokazem kunsztu. Bo trzeba mieć naprawdę poukładane w głowie, żeby ujarzmić potężną powieść graficzną, która ci się rozsypała, porzucić pierwotny zamysł i zrobić komiks o niemożności zrealizowania pierwotnego zamysłu. A przy okazji eksperymentując z formą, rozciągając definicję komiksu, snując rozważania na temat medium, a na koniec dorzucając notatki z procesu twórczego.

Sięgając po „Ja, Nina Szubur” spodziewałem się więc formalnego szaleństwa, ale absolutnie nie byłem przygotowany na ambicje Chmielewskiego. Bo konieczność obracania albumu, zapowiadana już na stronach redakcyjnych, to tylko wierzchołek góry lodowej. W środku na czytelnika czają się też równolegle prowadzone wątki (w kadrach różnej wielkości), selektywne stosowanie koloru, te same sekwencje powtarzane dwa razy, ale z innym komentarzem, dwustronicowe, pionowe rozkładówki przedstawiające jednocześnie wędrówkę przez miasto i jego konstrukcję, i inne wariactwa.

Mnie takie zabawy formalnie kręcą, zwłaszcza, że u Chmielewskiego nie są one jeno intelektualną rozrywką, ale służą opowiadanej historii – a to, jak już wspomniałem, ilustrując pionową, trójwarstwową strukturę miasta, a to oddając zamęt w głowie głównej bohaterki czy jej uwięzienie w całkowitej ciemności. „Niną Szubur” Chmielewski potwierdza, że zna się na stronie praktycznej narracji komiksowej, jak chyba żaden inny artysta w tym kraju i bardzo niewielu ludzi na świecie (do głowy od razu przychodzi mi porównanie do Scotta McClouda, pamiętając jednak, że McCloud podejmuje zupełnie inne tematy).

Jedyny zgrzyt jaki miałem z opowieścią snutą w albumie wynika z jej literackich korzeni. Powieść Olgi Tokarczuk zdaje się być za długa i zbyt bogata na te 140 stron, w których zamyka ją Daniel, przez co odnosiłem wrażenie, że na wielu stronach jest po prostu zbyt dużo słów, zatrzymujących mnie na danym kadrze czy stronie na kilkadziesiąt sekund zbyt długo.

A o czym to w ogóle jest? Zacznijmy od oczywistości. „Ja, Nina Szubur” to powieść graficzna oparta na motywach powieści Olgi Tokarczuk „Anna In w grobowcach świata”, która to z kolei jest wariacją na temat mitów sumeryjskich, napisaną w ramach międzynarodowego projektu literackiego „Mity”, zapoczątkowanego przez słynnego brytyjskiego wydawcę Jamie Bynga (obok Tokarczuk udział w nim wzięły takie tuzy jak Margaret Atwood, Michel Faber czy David Grossman). Nie czytałem powieści Tokarczuk, a mitologię sumeryjską znam mniej niż pobieżnie, ale, jak na dobrą adaptację przystało, w ogóle mi to nie przeszkadzało w lekturze – Chmielewski na tyle sprawnie wprowadza bohaterów i tłumaczy świat przedstawiony, że stworzona przez niego fikcja broni się sama.

Rzecz dzieje się w zbudowanym gdzieś na pustyni, powstałym po upadku cywilizacji, trzypoziomowych mieście Uruk. Pierwszy poziom zamieszkiwany jest przez najbardziej uprzywilejowaną warstwę mieszkańców. Są wśród nich Nina Szubur i jej kochanka Inanny – córka jednego z założycieli miasta, wnuczka innego. Drugi zaludniają uboższe, zarobione warstwy średnie. Awans z Miasta 2 do Miasta 1 jest możliwy dzięki odbywającemu się co roku rytuałowi – taką awansowaną jest właśnie Nina Szubur. Miasto 3 to mieszczące się głęboko pod ziemią slumsy, z których nie ma ucieczki. Rządzi nimi Ereszkigal, siostra Inanny, w mitologii sumeryjskiej bogini władająca światem podziemnym.

Akcja komiksu rozpoczyna się, kiedy Inanna zostaje uwięziona w Mieście 3, a jedyną osobą, której zależy na jej uwolnieniu zostaje Nina Szubur, Rozpoczynająca nie tylko beznadziejną walkę o uwolnienie ukochanej, ale i proces poznawania mechanizmów rządzących Uruk.

Jak możecie już podejrzewać, „Ja, Nina Szubur” ma w sobie dużo z socjologicznego science-fiction, posługującego się mitycznymi alegoriami i cierpi na te same wady socjologicznego science-fiction, posługującego się alegoriami, na które cierpią polskie socjologiczne science-fiction, posługujące się alegoriami z lat 70. i 80. Mamy tu więc przyciężkie metafory, działające w nieprzekonującym, teatralnym świecie przedstawionym. Mamy i sztywne, papierowe postacie drugoplanowe, z których wiele poznajemy jedynie z imienia i funkcji, nie są bowiem wielowymiarowymi istotami ludzkimi, a elementami funkcjonalnymi, potrzebnymi w fabule tylko o tyle, o ile wypełniają swoją rolę lub coś sobą symbolizują. Na szczęście z czasem okazuje się, że jest to samoświadoma opowieść, zdająca sobie sprawę z tych ograniczeń i w inteligentny sposób je wykorzystująca, ale nie zmienia to faktu, że – nim czytelnik dotrze do tego zwrotu akcji – fabuła sprawia wrażenie wydumanej, a świat przedstawiony – nieprzekonującego. Zresztą i po tym zwrocie akcji, bardzo sprytnym na poziomie intelektualnym, trudno mi było zbudować z Uruk więź emocjonalną. Uwierzyć, że jest to prawdziwe miejsce, które naprawdę mogłoby zaistnieć i mieć taki a nie inny system polityczny, kierowany przez takich a nie innych ludzi.

Na szczęście wrzucona w to miasto Nina jest już jak najbardziej postacią z krwi i kości: zniuansowaną, targaną przekonującymi emocjami istotą ludzką, z której bólem i desperacją łatwo się utożsamiać. Co ciekawe, pełnokrwistość Niny w pewien sposób uwiarygadnia sztywność świata przedstawionego. Bo „Ja, Nina Szubur” to w moim odczuciu przede wszystkim opowieść o niemożności wybicia się na własną podmiotowość (tytułowe „ja”) w obliczu przytłaczających procesów historycznych. Nina działa z bardzo osobistych pobudek, ale zawsze jest przez kogoś sterowana, zawsze załapuje się na jakiś nurt historyczno-polityczny i z nim płynie. Wpierw podąża bezpiecznie za Innan, później daje się sterować Enhudu, później „przejmuje” ją jeszcze inna postać. Wszystkim im w jakimś stopniu na Ninie zależy, ale jednocześnie są w stanie poświęcić ją dla większego dobra. Bo kiedy w grę wchodzi walka o władzę, rewolucja i dysputy na temat porządku społecznego jednostki i ich małe, jednostkowe pragnienia są pierwszymi ofiarami.

Gdy już spojrzałem na komiks Chmielewskiego z tej perspektywy (a można tak na niego spojrzeć dopiero po skończonej lekturze, gdy pojmiemy cały obraz sytuacji) doszło do mnie, że ta fasadowość świata przedstawionego bardzo ładnie kontrastuje z człowieczeństwem Niny. Chmielewski uwypukla fakt, że Uruk to tylko polityczna idea, a rozgrywająca się w mieście gra o władze więcej ma wspólnego z (krwawą) akademicką dysputą niż rozwiązywaniem realnych problemów. Ale to właśnie Uruk okaże się ważniejsze i potężniejsze niż Nina. Bo zawsze się okazuje.

To z jednej strony słabość, a z drugiej siła „Ja, Nina Szubur”. Podobnie, jak wcześniejsze albumy Chmielewskiego, jest to komiks, który uwiera w trakcie lektury. Nie raz łapałem się na tym, że kręciłem głową, a w notatkach z lektury mam wypisaną całą listę „wad”, które wybijały mnie z przyjemności. Ale, gdy już skończyłem czytać i zacząłem nad „Niną Szubur” myśleć, zdałem sobie sprawę, że te niedogodności są zamierzone i zawsze czemuś służą.

Chmielewski manipuluje czytelnikiem, bo mówi o tym, jak system manipuluje ludźmi. Oszczędnie dozuje wiedzę na temat historii Uruk, bo zależy mu na zobrazowaniu tego, jak społeczeństwa wtłacza się w propagandowe narracje, niemające często nic wspólnego z rzeczywistością. Konstruuje główną bohaterkę, której bezsilność potrafi irytować, ale jednocześnie snuje rozważania na temat bezsiły jednostek w starciu z mechanizmami władzy.

Stąd też, być może nie jest to komiks, którego lektura przez cały czas sprawia przyjemność, ale na pewno jest to komiks mądry, mówiący mądre rzeczy w mądry sposób. I za to go sobie bardzo cenię.

Tomek Pstrągowski

PS No i jest to absolutnie przepięknie wydany album.

Disclaimer: woah, od czego by tu zacząć. Z Danielem się przyjaźnię na tyle, że w pierwszej wersji tekstu pisałem do niego po imieniu, a nie z nazwiska; Wydawnictwo Komiksowe wydało także mój komiks, a jej szefa – Wojtka Szota – znam i lubię; żona Daniela – Olga Wróbel – służąca Danielowi, jako modelka w trakcie prac, również jest moją znajomą i prowadziła ze mną spotkanie autorskie w Warszawie. Więc jeżeli szukacie obiektywnego spojrzenia, to na pewno nie u mnie. No ale starałem się być rzetelny.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.