Niezatapialni 186

Jednym z najwspanialszych osiągnięć współczesnej telewizji jest Steve Harrington – grany przez Joe Kerry’ego drugoplanowy bohater średnio udanego serialu „Stranger Things”.

Steve jest fajny, ale powiedzieć o nim, że jest po prostu fajny, to tak jakby powiedzieć o Donaldzie Trumpie, że jest durny w chuj, czyli nic. Steve jest ucieleśnieniem fajności – przystojny, inteligentny, wygadany; zamiatający chmury swą majestatyczną grzywą, topiący niewieście serca magnetycznym uśmiechem; pokonujący potwory z innych światów kijem bejsbolowym nabijanym gwoździami; bezinteresownym, wrażliwym sukinsynem. Jest stworzeniem, jakby z innego świata, doskonałym niczym koń-czempion z królewskiej hodowli, błyszczącym pośród codziennego zalewu przeciętności. Człowiekiem-klejnotem, którego każda szanująca się istota ludzka chciałaby mieć w zbiorze swoich bliskich znajomych, albo chociaż w kontaktach na Gadu-Gadu. Jednak cała doskonałość fikcyjnego Steve’a drzemie w tym, że każdy miał w swoim życiu takiego Steve’a, bo każdy, będąc w liceum spotkał na swej drodze przynajmniej jednego człowieka przewyższającego wszystkich wokół nie tyle o głowę, co o całą długość swego pięknego, wysportowanego ciała.

Mój Steve nazywał się Mariusz i był najpiękniejszych skurwysynem w II Liceum Ogólnokształcącym w Olsztynie. Kutasiarzem tak przystojnym i biegłym w sztuce miłości, że niektóre, co bardziej cnotliwe dziewczęta, aby oszczędzić sobie złamanego serca, same rozdziewiczały się pisakami marki Marker i wysyłały Mariuszowi bieliznę skalaną krwią, tylko po to, by mieć to już za sobą i uniknąć tych wszystkich męczących formalności – długotrwałych zalotów, nieuchronnej klęski, zniewalającego pierwszego razu, a później gorzkiej porażki rozstania, które wiele z moich szkolnych koleżanek do dziś wspomina, jako najtrudniejsze, najgorsze momenty swojego życia. Ale potęga Steve’a-Mariusza nie polegała tylko na urodzie, wielkim pytongu i nieludzkich zdolnościach seksualnych. Gdyby bowiem piękno takich ludzi ograniczało się tylko do atrakcyjności erotycznej, nie pamiętalibyśmy o nich dłużej niż o pięknym samochodzie. Rzecz w tym, że Steve’owie tego świata są stworzeniami idealnymi w każdym aspekcie. Mądrymi, uduchowionymi, pełnymi współczucia, życzliwymi. Mariusz na ten przykład, poza tym, że był najpierwszym ruchaczem województwa Warmińsko-Mazurskiego (w kategorii wiekowej 15-19 lat), był także sekretarzem generalnym Stowarzyszenia na Rzecz Osób Pokrzywdzonych przez Powódź Tysiąclecia; członkiem honorowym Olsztyńskiego Klubu Czytelnika, pełniącym także funkcję głównego biblisty i eksperta od Dostojewskiego; założycielem i prezesem Szkolnego Kółka Audiowizualnego i reżyserem największego osiągnięcia Kółka, nominowanej do Amatorskich Oskarów animacji krótkometrażowej o corocznej rzezi zwierzątek futerkowych, którą w samej tylko Polsce obejrzało ponad 23 miliony ludzi, czyniąc „Ostatni krzyk pięknej fretki” drugim, najpopularniejszym polskim filmem w historii, zaraz po „Krzyżakach”. W 2001 roku Mariusz wygrał Międzyszkolny Bieg Żołnierzy Wyklętych, Kardiochirurgów i Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a w następnym roku nie obronił mistrzostwa tylko dlatego, że przez cały bieg pchał przed sobą przykutego do wózka Zbyszka Brzezinę (dziś posła Platformy Obywatelskiej) i to właśnie jemu oddał pierwsze miejsce. Zanim jeszcze Mariusz trafił do II LO w Olsztynie czterokrotnie wygrywał olimpiadę z języka łacińskiego, dwukrotnie z matematyki, a raz nawet z przysposobienia do życia w rodzinie, co zawsze odbierałem już jako czystą popisówę, bo zanim Mariusz nie wygrał tej olimpiady, nikt w Olsztynie nie zdawał sobie nawet sprawy, że jest ona organizowana (w kolejnych latach olsztyńscy licealiści zapatrzeni w Mariusza wygrywali tę olimpiadę jeszcze sześciokrotnie, ustanawiając do dziś niepobity rekord). Mariusza uwielbiała pani od polskiego (stara lewaczka) i pan od historii (sekretarz stanu w rządzie Olszewskiego). Pan od biologii chciał go w pewnym momencie adoptować, a nauczyciel angielskiego już na pierwszych zajęciach przyznał, że to Mariusz powinien nauczać jego. Pani od niemieckiego gotowa była dla Mariusza porzucić zawód i rodzinę, ale Mariusz był zbyt dobrym człowiekiem, by jej na to pozwolić, dlatego pewnego dnia spotkał się z niemrą, jej mężem i dyrektorem naszej szkoły i w ciągu 28-godzinnego maratonu negocjacyjnego udało mu się nie tylko załatwić niemrze podwyżkę i pełen etat, ale także wybić jej ten idiotyczny romans z głowy i skleić małżeństwo. Trwa ono do dziś, chwaląc się wszem i wobec trójką dzieci, z których obu chłopcom nadano imię Mariusz Junior, co być może komplikuje nieco życie rodziny, ale przynajmniej jest sprawiedliwe.

Mariusz – Steve mojego życia – był wcieleniem ideału, aniołem, który zstąpił na Ziemię, pomazańcem boskim, nietzcheańskim nadczłowiekiem, nie korzystającym jednak ze swoich supermocy, ale pochylającym się ku nam, maluczkim i zaprzątającym swoją piękną głowę ludzkimi problemami. Był też Mariusz moim osobistym najlepszym przyjacielem, z czego najprawdopodobniej nawet nie zdawał sobie sprawy. Rzeczy, które dla mnie uczynił ukształtowały to, jakim człowiekiem jestem, ale mam pewność, że gdyby zapytać go dziś o nie, pewnie nie pamiętałby nawet, o czym mowa. Bo czyż człowiek pokroju Mariusza może pamiętać te proste, oczywiste gesty przyjaźni okazywane wobec najżałośniejszego grubasa w szkole? Czy może zdawać sobie sprawę, że ratowały go one przed zapomnieniem? Jestem pewien, że gdyby zapytać Mariusza o czwartki pierwszego semestru drugiej klasy liceum, odpowiedziałby, że były to zwykłe czwartki, nie zdając sobie sprawy, że dla mnie były to najważniejsze dni dorastania, bo to właśnie wtedy spędzałem z Mariuszem 45 minut w pierwszej ławce sali numer 45, udając, że uczę się geografii, a tak naprawdę wdychając unoszącą się wokół kwintesencję Mariusza, swoistą mariuszowość, dzięki której miałem odwagę być lepszym, pełniejszym człowiekiem, rozwijającym swoje zainteresowania, wstającym z kolan, nie użalającym się nad sobą, szanującym flagę, hymn i rodziców. Jeżeli Mariusz czyta dziś te słowa, niech wie, że w moim mniemaniu najwybitniejszym dziełem jego życia nie jest wcale Nagroda Henryka VIII, którą uhonorowano jego debiutancką książkę (autobiografię „Żyj, jakbyś był Mariuszem”), ani 6-dniowy maraton erotyczny z Agnieszką Maleszką z 3c, po którym Agnieszka schudła 36 kilogramów, zerwała z uzależnieniem od heroiny, nawróciła się na katolicyzm i osiadła w Hiszpanii, ani nawet nie spotkanie w 1987 roku z Wielkim Papieżem Polakiem Janem Pawłem II, podczas którego wziął on trzyletniego Mariusza na ręce, uniósł ku tłumowi i zaintonował pierwsze takty ścieżki dźwiękowej „Króla lwa” podjęte natychmiast przez tłum.

Nie, dla Tomasza Pstrągowskiego – zakompleksionego grubasa z mat-infu, dzielącego z Mariuszem ławkę na geografii u pani Czajkowskiej, największym osiągnięciem Mariusza Najmowicza, jest wyprowadzenie Tomka na prostą, skierowanie we właściwym kierunku i wyszeptanie mu kiedyś do ucha w trakcie meczu koszykówki rozgrywanego na wuefie: „możesz osiągnąć wszystko”, tak, jakby naprawdę było to prawdą. Mariuszu, jesteś moim Steve’em. Perfekcyjną istotą ludzką. Dowodem na istnienie uniwersalnej istoty boskiej. Uratowałeś mi życie. Jesteś cudem i chciałbym Ci w tym miesiącu, na oczach wszystkich zadedykować nasz cudowny wynik na Patronite, który, mam wrażenie, jest równie imponujący, co wszystkie twoje życiowe osiągnięcia i czystość twych zamiarów. Trwaj Mariuszu, tak jak te 1560 złotych na naszym koncie. A jeżeli kiedyś miałbyś się zmienić, to – podobnie jak owe 1560 złotych – tylko rośnij.

W odcinku nie ma Mariusza, są za to Tomek, Domek i Iga.

Rozmawiamy o Anihilacji, wycofaniu loot boxów z Battlefronta 2 i zapowiedzi nowego Tomb Raidera. Dużo menadrujemy po dygresjach, a Iga jest bardzo intertekstualna. Anihilację dość mocno spoilerujemy, (8:25 sie zaczyna dyskusja, a konczy 21:57).

Ave Mariusz.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.