Tomasz czyta: „Skalp”, „Tam, gdzie rosły mirabelki”, „Sędzia Dredd: Ameryka”

Pisałem już, że „Skalp” to najciekawsza z ukazujących się obecnie w Polsce serii amerykańskiego głównego nurtu i opinię tę podtrzymuję. Jednak finałowy, piąty tom – choć czyta się go świetnie – był dla mnie sporym rozczarowaniem.

Przede wszystkim dlatego, że ta historia jest o kilkaset stron za długa i Jasonowi Aaronowi po prostu nie starczyło pary, by ją do końca pociągnąć nie rozmieniając się na drobne. W pewnym momencie, jeszcze w czwartym tomie, „Skalp” ma już tylu bohaterów i wątków, że kiedy scenariusz zaczyna je wszystkie domykać, zorientowałem się, że większość w ogóle mnie nie interesuje. Jak chociażby historia białoskórego szeryfa – postaci wprowadzonej nieco na siłę, niespecjalnie zniuansowanej, a koniec końców, bardzo przez scenarzystę hołubionej. Długość „Skalpu” prowadzi też do chaosu w motywacjach bohaterów. Aby to wszystko trwało, wszyscy non stop zmieniają fronty. Teoretycznie brzmi spoko, ale po 800 stronach takiego ping ponga naprawdę trudno pojąć, o co chodzi niektórym postaciom. Zwłaszcza, iż bohaterowie „Skalpa” napędzani są nie sensownymi motywacjami, ale gniewem i nienawiścią. W pierwszych tomach mnie to ruszało, było w tym jakieś pociągające prostactwo – ta maczystowska niechęć do refleksji i skłonność do przemocy wydawała mi się nawet odświeżająca. Ale pod koniec wieczne wkurwienie Złego Konia już mnie najzwyczajniej w świecie irytowało.

Piąty „Skalp” ma jednak jeszcze jedną, o wiele poważniejszą wadę. Otóż, gdy ostatecznie dochodzi do rozwiązania głównej zagadki fabularnej i dowiadujemy się, kto i dlaczego zabił matkę Złego Konia, nie ma to wielkiego sensu. W opowieść o korupcji, zepsuciu, przemocy i władzy, nagle wkraczają jakieś nadprzyrodzone moce, duchy przodków etc. Może, gdyby te wątki od początku były sensownie poprowadzone, poczułbym radość z odkrycia. Zamiast niej, odniosłem wrażenie, że scenarzysta celowo wszystko komplikował, by ani czytelnicy, ani bohaterowie nie mieli pojęcia, do czego zmierza fabuła. Niektórym może się to podobać, wiem, że „Skalp” ma swoich zaprzysięgłych zwolenników. Mnie jednak chaos i niekonsekwencja Jasona Aarona wymęczyły.

Ale tak. Rysunki wciąż są świetnie. Dialogi zdarzają się złote. Bohaterowie są charyzmatyczni. A realia rezu cudnie się w tej opowieści sprawdzają. Polecam, ale…

O tym, że „Tam, gdzie rosły mirabelki” mi się podoba, możecie się dowiedzieć z okładki komiksu, na którą załapało się moje polecenie. Więc tak, potwierdzam, album Jana Mazura to jeden z najlepszych polskich komiksów 2017 roku.

To utrzymana w minimalistycznej estetyce (przypominającej XKCD) opowieść o czterech chłopakach z dzielni, którzy uwielbiają spędzać czas na piciu piwka i pogawędce. Jak każda blokowa ekipa, mają nawet swoje stałe miejsce spotkań – osiedlowe drzewko, rosnące na wzgórzu, z którego widać blokowisko. Mazur świetnie oddaje życiowe zawieszenie, w którym znajdują się jego bohaterowie i bardzo subtelnie opowiada o ich świecie. Nie wybiela, ale i nie potępia, po prostu podgląda. Stawia czytelnika niedaleko popijających chłopaki i mówi mu: podpatrz, jak jest. A jest bardzo życiowo. Piwkująca ferajna miewa swoje wzloty (i bardzo ludzkie przypływy empatii) i upadki (wynikające głównie z marginalizacji). Kiedy trzeba „Mirabelki” są zabawne. Kiedy się tego najmniej spodziewasz – poruszające i cholernie wzruszające. A do tego są mądre, bo gdzieś na marginesie snują refleksję o współczesnej Polsce, zwłaszcza o radykalizujących się wykluczonych, którzy – zapomnieni przez społeczeństwo i porzuceni przez państwo – odnajdują oparcie w zbiorowej nienawiści do wszystkiego co inne. Ale też o tym, że ludzie, którym się nie powiodło w życiu to nie żadne roszczeniowe pasożyty, ale zwykli śmiertelnicy, ze swoimi słabościami i marzeniami, nawet jeżeli tak przyziemnymi, jak to Siwego, by móc spotykać się z kumplami pod drzewem i pić browarki.

Jeżeli po „Mirabelkach” pozostał mi jakiś niedosyt, to wynikający z długości albumu. Mazur umiejętnie przedstawia zwykłe dzianie się życia, ale jednocześnie od początku konstruuje precyzyjną fabularną całość. A taka przemyślana fabuła, zamierzona na konkretną puentę i symboliczne sensy (spalenie drzewa) zawsze wprowadza pewien fałsz to opowieści o prawdziwym życiu – w którym nie ma puent i sensów. I mam wrażenie, że od pewnego momentu ta sztuczna struktura niepotrzebnie dominuje. Akcja przyspiesza, bohaterowie zmieniają się nieco zbyt szybko, a na horyzoncie majaczy domknięcie. Nie ma w tym nic złego i broń boże nie odbiera to komiksowi jego wyjątkowości. Po prostu wydaje mi się, że „Mirabelki” byłyby jeszcze lepsze, gdyby dać im więcej stron, a wszystkie te zmiany zachodziły spokojniej, mniej radykalnie.

Również: „Mirabelki” to idealny komiks dla wszystkich powtarzających, że komiksy muszą być ładne. Nie muszą. Muszą być spójne. Minimalistyczne „Mirabelki” na pierwszy rzut oka wyglądają, jakby rysował je znudzony licealista, ale ta konwencja idealnie pasuje do głównego bohatera – melancholijnego typka, który cały czas tęskni za czasami pozornie prostszymi. Gra to tak dobrze, że po kilku stronach zapomnicie, że czytacie komiks o ludkach skonstruowanych z kresek i kółek. Zwróćcie też uwagę, jak sprawnie Mazur różnicuje poszczególnych bohaterów. Niby wszyscy wyglądają tak samo, ale dzięki niepozornym szczegółom (wzrost, czapka, fryz, motyw na bluzie) każdy z nich jest osobną kreacją. Szacun.

„Sędzia Dredd: Amerykę” świetnie się czyta, ale osobiście spodziewałem się, że będzie to komiks nieco mądrzejszy. Tytułowa Ameryka to bojowniczka o demokrację, walcząca z dyktaturą Sędziów. Jednak głównym bohaterem trzyodcinkowej serii zebranej w tym albumie nie jest ona, ale zakochany w niej Benny – przyjaciel z dzieciństwa, którego losy ponownie krzyżują się z losami Ameryki, gdy ta jest już bojowniczką/terrorystką.

Scenariusz Johna Wagnera jest świetnie napisany i czyta się to jednym tchem. Tym bardziej, że ponury świat Dredda jest naprawdę pociągający – co, jako Dreddowy laik, odkryłem z zaskoczeniem. Jest tu dobre emo. Są fajne zwroty akcji. Są i naprawdę ludzcy bohaterowie, z których złymi wyborami wcale nietrudno się identyfikować. Jeżeli więc szukacie naprawdę dobrej popkultury, takiej do szybkiego wchłonięcie i przynoszącej czytelniczą satysfakcję – to „Amerykę” polecam z całego serca.

Ale jest i rozczarowująca strona tego komiksu. Ta polityczna. „Ameryka” tylko udaje, że ma do powiedzenia coś ciekawego na temat demokracji, dyktatury i kompromisów, na które społeczeństwa są w stanie iść, w zamian za zapewnienie im stabilności i bezpieczeństwa. Owszem, Dredd wygłasza płomienne, polityczne monologi, demaskujące słabości demokracji, ale mają one sens tylko w tym irytująco symetrycznym świecie przedstawionym, w którym równie złe są obie strony. Bo „Ameryka” sprzedaje taką właśnie, fałszywą wizję o równoważących się zbrodniach brutalnych Sędziów i prodemokratycznych terrorystów. Ja rozumiem, że świat nie jest czarno biały, ale zrównywanie opresyjnej dyktatury z próbującymi ją obalić demokratami, to przedziwne, intelektualne ćwiczenie, z którego wyszedłem pokiereszowany i rozczarowany.

Więc opowieść – tak. Polityka – nie. Nie czytajcie „Ameryki” bo jest mądra. Jest głupia. Czytajcie, bo świetnie się to czyta.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.