Tomasz czyta: „Ołtsajders. Jeźdźcy Walhalli”

Twórczość Pawła „Gierka” Gierczaka jest… specyficzna. Nie tak specyficzna, jak indyjska kuchnia. Tak specyficzna, jak to dziwne porno z człowiekiem przebranym za pluszowego konia i zajadającą się żelkami grubą, starą babą, które wiele lat temu znalazłeś w szufladzie swojej siostry-kujonki i do dziś nie możesz przez nie spać.

To komiksy po uszy zanurzone w osiedlowych, wręcz kibolskich klimatach. Opowiadające głównie o mitycznych wojnach gangów i szalonych pościgach samochodowych, a rozgrywające się w tym specyficznym momencie w historii Polski, gdy komunizm już się skończył, ale kapitalizm jeszcze nie do końca rozkręcił. A i tak już dziwny kraj, jakim jest Polska, opanowany został przez subkultury i ogólny rozpiździel.

Przed „Jeźdźcami Walhalli” znałem dwa albumy Gierka – „Gangi Radomia” i „Ołtsajders 1”. Na oba trafiłem po raz pierwszy kilka grubych lat temu, na jakiejś dziwnej imprezie, po której większą ekipą kacowaliśmy w mieszkaniu jednego z nas. Komiksy leżały w toalecie, obok bzdurnych szmatławców typu „Pani Domu” czy „Newsweek”, wiadomo więc, że każdy robiąc kackupy sięgał właśnie po nie. Przez co, co jakiś czas z kibla słychać było głośny śmiech.

W „Jeźdźcach Walhalli” Gierek daje wyraz swojej miłości do samochodów, Radomia i „Mad Maxa”. A to przywołuje pościg, którego świadkiem był, jako dziecko – tylko rozbudowuje go do rozmiarów legendarnego, epickiego wydarzenia, pełnego pompatycznej narracji i chwalebnej śmierci. A to przywołuje wspominają we wcześniejszych albumach gonitwę za fiatem 126p ulicami Radomia. A to wraca do wulgarnych historii o wojnach radomskich gangów, które – jeżeli by im wierzyć – wystraszyłyby nawet weteranów II wojny czeczeńskiej. A w międzyczasie ględzi (prozą), wrzuca co bardziej udane one-shoty, pojawia się w fotostory, zaprasza znajomych i cały czas się zgrywa.

To nie są najlepiej napisane i narysowane opowieści w polskim komiksie. Bywa, że narracja się rwie, a choć Gierek rysuje dziś o wiele, wiele lepiej niż w „Gangach Radomia” to jego postaci wciąż bywają koślawe. Świetnie narysowane są za to wszystkie pojazdy mechaniczne – czuć w nich pasję autora. Gierek czerpie przede wszystkim z „Mad Maxa”, komiksów z rodzaju „Pilot helikoptera” i starych dwówymiarowych beat’em upów, ale zdarzają się i bardziej subtelne nawiązania do „Sin City” czy Śledzia z brudnej epoki „Secret Service”.

Bardzo fajny jest sposób, w jaki Gierek igra sobie z prawdą. Teoretycznie jego komiksy można by odczytywać jako autobiograficzne, a jeżeli nie, to chociaż silnie inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Radomska rzeczywistość jest jednak dla Gierka tylko delikatną sugestią i, kiedy tylko zechce, porzuca ją na rzecz mitologizującej jego młodość (i miasto) osiedlowej ballady czy legendy postapo. Dodajcie do tego zdjęcia i fakt, że Gierek lubi zwracać się wprost do czytelnika i macie w „Ołtsajders” jeden z najciekawszych przykładów polskich autofikcji.

Czy polecam? Nie wiem. Ale Łukasz Kowalczuk, wielki propagator wrestlingu i autor „Vreckless Vrestlers”, ma na takie okoliczności świetną maksymę. Otóż, moi drodzy, bawiłem się jak prosię.

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.