Tomasz czyta: „David Boring” i „Stwórca”

Jeżeli zastanawialiście się, co ostatnio robi Tomek Pstrągowski (wiem, to idiotyczny wstęp, bo nawet moi rodzice nie zastanawiają się, co ostatnio robię), to Tomek po kilku miesiącach przerwy wrócił do czytania komiksów i ma dla was dwa naprawdę dobre tytuły do polecenia. Tytuły, które przy okazji całkiem ciekawie ze sobą kontrastują, więc polecać je będę w parze przy czym jeden polecę bardziej niż drugi.

graficzka

Jeżeli miałbym znaleźć jedno słowo na opisanie „Davida Boringa” autorstwa Davida Clowesa (spoiler alert: to ten lepszy z dwóch komiksów), to brzmiałoby ono „niekomfortowy”. Clowes zasłynął w latach 90. dzięki serii (wydanej następnie jako powieść graficzna) „Ghost World” opowiadającej o dwóch niedopasowanych nastolatkach – jak to fajnie ujął recenzent Guardiana: dwuwymiarowych postaciach uwikłanych w trójwymiarowe problemy. I „David Boring” potwierdza, że Clowesowi najlepiej wychodzi nie kreowanie postaci, ale wmanipulowywanie ich w niezręczne sytuacje, w których zaskakująco łatwo się odnaleźć. Główny bohater jest tu więc kimś w rodzaju bohaterów Roberta Crumba – ogarniętym seksualnymi obsesjami, nieśmiałym, chudym intelektualistą; marzącym całymi dniami o kobiecych tyłkach (jego supermoc to natychmiastowa wiedza, jaki tyłek ma kobieta, na którą patrzy), zmagającym się z lękiem przed nadopiekuńcza matką i kompleksem na punkcie dawno utraconego ojca – swoją drogą rysownika dziwacznych komiksów superbohaterskich, które David przegląda przez cały album, a które dziwnie korespondują z tym, co się właśnie dzieje w jego życiu.

Boring jest dwuwymiarową postacią, w którą trudno uwierzyć. Nieśmiały i chudy, odnosi zaskakująco spektakularne sukcesy erotyczne (zupełnie jakby mu to było po prostu potrzebne fabularnie); świadomy, że jest narratorem komiksu często zwraca się wprost do czytelnika, chociażby opisując wprost (i ironicznie) dziewczynę, z którą akurat baraszkuje („Jej skóra jest gładka i elastyczna, upstrzona dziewczęcym, żółtym meszkiem – jej gibkie, wysportowane ciało bla bla bla, itd. itp.”); a gdy jego przyjaciel zostaje zamordowany, on cieszy się, że stał się bohaterem kryminału i jest to w zasadzie jedyna jego reakcja emocjonalna. Ale już jego dystans do rzeczywistości wcale dwuwymiarowy nie jest – to jak najprawdziwsze uczucie, które Clowes chwyta w dwa palce, unosi delikatnie i obraca przed oczami czytelnika, by ten mógł mu się dobrze przyjrzeć i dostrzegł w nim odbicie zakopanych głęboko, żenujących wspomnień.

Takie właśnie jest gorące uczucie Davida do Wendy (a później Judy) – despotycznej, fałszywej piękności, pozwalającej swemu chłopcu akurat na tyle, by wciąż za nią tęsknił, a następnie znikającej z jego pola widzenia. Albo przyjaźń z Dot – licealną koleżanką-lesbijką mającą z Davidem z jednej strony zaskakująco normalne relacje, a z drugiej strony wciąż sugerującą jakieś „głębsze” uczucie pomiędzy obojgiem. Albo przeintelektualizowane próby opisania samego siebie i swojego położenia, korespondujące z zaskakująco podobnymi próbami podejmowanymi przez czytelnika, rozpaczliwie próbującego dopasować pojawiające się z rzadka superbohaterskie kadry do stonowanej, hipseterskiej całości.

"David Boring", Daniel Clowes, wyd. Kultura Gniewu

Tak właśnie. Jakoś lubię ten komiks.

Clowes podkreśla to niekomfortowe wyobcowanie na poziomie graficznym. Jego kreska jest zabójczo precyzyjna, a kadry doskonale skomponowane. Jest w nich jednak jakaś celowa skaza – czasami dziwna perspektywa, innym razem pokraczna anatomia postaci, jeszcze kiedy indziej zbyt pusty lub niechlujnie ucięty kadr. Jedna ze scen zobrazowana jest na okładce rozdziału i w odpowiednim momencie, warto sobie przypomnieć, że „już kiedyś coś takiego widziałem”. Dziwaczne są także superbohaterskie wtręty autorstwa ojca Davida i nie mające wiele wspólnego z superbohaterstwem, jakie znamy.

To wszystko sprawia, że Boring i jego towarzysze są jeszcze bardziej odklejeni od rzeczywistości, a czytelnik czuje się z nimi jeszcze mniej komfortowo. I chyba na tym właśnie zależało Clowesowi i na tym najbardziej wygrywa jego album: to opowieść o niedopasowaniu i niezręczności, budząca w czytelniku dokładnie te uczucia. Opowieść niemalże pornograficzna, bo przekraczająca wszelkie granice intymności swoich bohaterów (na jednym z kadrów widzimy, jak David siedzi na kiblu, na innym oddaje mocz, na jeszcze innym jego kochanka ociera z ud nasienie – nie ma to absolutnie żadnego uzasadnienia fabularnego, ale w jakiś paradoksalny sposób zbliża nas do postaci), ale jednocześnie chłodna, przeintelektualizowana i skalkulowana. Opowieść, w której łatwo się odnaleźć, mimo iż lekturze nieustannie towarzyszy świadomość jej dziwności.

"David Boring", Daniel Clowes, wyd. Kultura Gniewu

A w tle się dzieje apokalipsa tak w ogóle.

Drugą (tą gorszą) z polecanych przeze mnie lektur jest niemal 500-stronicowa cegła Scotta McClouda zatytułowana „Stwórca” (angielski tytuł „The Sculptor” jest o wiele trafniejszy, choć rozumiem, że proste przełożenie go na „rzeźbiarz” byłoby dla komiksu krzywdzące). Autora możecie kojarzyć ze „Zrozumieć komiks” – absolutnie kanonicznej komiksowej opowieści o poetyce komiksu. I jest to bardzo dobre skojarzenie, bo pomaga mi od razu wskazać, co mi się najbardziej w „Stwórcy” nie podobało – to świetny komiks obyczajowy, który bardzo stara się być dowodem na to, że komiks ma nie tylko swoją poetykę, ale i arcydzieła. A „Stwórca”, mimo iż bardzo chce, arcydziełem nie jest.

Tytułowym bohaterem jest David Smith, człowiek o idealnie przeciętnym nazwisku, ale bardzo wielkich ambicjach; niespełniony artysta-rzeźbiarz, którego poznajemy, gdy jest na dnie, a którego największym marzeniem (ba, życiowym zobowiązaniem) jest znaleźć się na szczycie i sprawić, by nigdy o nim nie zapomniano. W realizacji tego marzenia pomaga mu Śmierć – i pisząc to słowo od wielkiej litery nie wyrażam swojego szacunku dla wygasania, mam na myśli taką właśnie Pratchettową śmierć, co to się przechadza pomiędzy ludźmi i gawędzi z bohaterami opowieści. Problem w tym, że David zawierając układ ze Śmiercią nie spodziewa się czekającej tuż, tuż za rogiem, Prawdziwej Miłości Swojego Życia ™.

"Stwórca", Scott McCloud, Wydawnictwo Komiksowe

Kadrowanie na proposie

Jedno trzeba McCloudowi przyznać. Potrafi snuć wciągającą opowieść. I to wciągającą na poziomie „Cienia wiatru”, „Millenium” czy Sapkowskiego, w którą, jak już się wciągniecie, to skończycie obojętne, która godzina będzie. „Stwórcę” czyta się z zapartym tchem (do lektury „Davida Boringa”, jak zresztą sugeruje tytuł, trzeba się zmuszać), z jego bohaterami łatwo się utożsamiać (a w Meg to i łatwo zauroczyć), a zakończenie jest tak dramatyczne, jak być powinno – łącznie z typowo hollywoodzkim skalowaniem napięcia, prowadzącym do wielkiego odkrycia, pełnego ochów i achów, a poprzedzonego króciutką chwila intymnej ciszy. Tempo lektury (500 stron zrobicie w jakieś dwa wieczory) „Stwórca” zawdzięcza zresztą nie tylko wciągającej historii i przekonującym postaciom, ale też rzemieślniczej biegłości McClouda. Jak przystało na dzieło wybitnego teoretyka komiksu, w „Stwórcy” kadry następują po sobie w idealnym rytmie, a struktura całego albumu jest tak dobrze zaplanowana, że prawie widać wyzierający spod niej schemat z zaznaczonymi punktami kulminacyjnymi, zwrotami akcji, dramatycznymi pułapkami i chwilami wytchnienia.

Mój problem ze „Stwórcą” polega jednak na tym, że pomimo wyszukanej struktury i wielkich ambicji jest to komiks prosty, a być może nawet prostacki. Jedną z najciekawszych myśli McClouda wyłożonych w „Zrozumieć komiks” była dla mnie ta, mówiąca, iż najważniejsze w komiksie jest to, czego w nim nie ma, a co dzieje się pomiędzy kadrami (bo komiks to sztuka sekwencyjna, w której ta sekwencja nie jest płynna jak w filmie i musi ją sobie „upłynnić” sam czytelnik). Tymczasem rysując „Stwórcę” McCloud zdaje się zapominać, jak ważny jest odbiorca i niczego nie pozostawia jego domysłom.

Jeżeli „Stwórca” jest więc opowieścią o artyście i jego sztuce, to w „Stwórcy” się o artyście i jego sztuce ględzi wciąż i wciąż, czasem mówiąc coś ciekawego, lecz częściej brnąc w oczywistości i banały. Jeżeli „Stwórca” jest historią o przemijalności życia, to w „Stwórcy” wciąż się tę przemijalność wałkuje (umowę pomiędzy Davidem a Śmiercią przypomina się w: 1) następujących co jakiś czas rozmowach ze Śmiercią; 2) monologach Davida; 3) kartkach z kalendarza pojawiających się co kilka stron; 4) dialogach z Meg; i oczywiście 5) na robiącym spore wrażenie, całostronicowym panelu ze strony 330, wykorzystanym także na ostatniej stronie okładki [a ja go wklejam poniżej]). Jeżeli „Stwórca” jest wspaniałym love story, to w „Stwórcy” wciąż się o wspaniałość tego love story podkreśla – bohaterowie nie tyle zakochują się w sobie, co podejmują spektakularne decyzje o zakochaniu, a następnie oznajmiają swą miłość światu (dosłownie, na szczycie wieżowca z narażeniem życia) i z entuzjazmem godnym 18-latka przed pierwszą masturbacją, zaczynają o tę miłość walczyć (hałaśliwie, efektownie i mocno na wyrost).

Gdybym miał porównać „Stwórcę” do jakiegoś innego dzieła, to byłby to zeszłoroczny triumfator Oscarów: „Birdman” wyreżyserowany przez Alejandro Iñárritu. McCloud ma identyczną co Iñárritu, irytującą skłonność do przegadania każdej myśli, każdego pomysłu. Nie wystarczy mu zasugerowanie czegoś, bo (tak mi się wydaje) nie wierzy w intelekt swojego odbiorcy. On wszystko musi wyłożyć wprost, a następnie podkreślić znaczącą sceną, żeby wbić tępym czytelnikom do głów, co tu się tak właściwie zadziało.

Nie zrozumcie mnie jednak źle – tak jak uwielbiam „Birdmana” (całkowicie zasłużony Oscar), tak uwielbiam „Stwórcę”. Czytałem z wypiekami na twarzy. Gdy trzeba było łzę uroniłem, w Meg się zakochałem, z Davidem się utożsamiałem, sztukę jego przeżywałem, nad śmiercią rozmyślałem, w finale odpowiednio się wznieciłem, a po lekturze przeleżałem wygaszony ze 30 minut i kontemplowałem życie i cele. Trochę po prostu żałuję, że komiks, w którym się bezwarunkowo zakochałem nie odwzajemnił tego uczucia i do końca pozostał nieufny. Zwłaszcza, że czytany równolegle „David Boring” być może wcale się we mnie nie zakochał (ba, być może nawet mną gardził), ale przynajmniej postawił przede mną wyzwanie intelektualne, które sprawiło, że poczułem się mądrzejszy (i żałośniejszy jednocześnie, ale to typowe dla moich zakochań).

"Stwórca", Scott McCloud, Wydawnictwo Komiksowe

Dobry panel. Dużo dobrych paneli „Stwórca” zawiera.

 

Podoba Ci się? Podziel się z innymi.